środa, 4 lutego 2015

Szwajcaria, odcinek 10: Streets of Zurich


Kiedyś moje city-breaki były niezwykle aktywne i polegały na chodzeniu od jednego zabytku do drugiego, od jednego muzeum do następnego. To było takie maksymalne wyciskanie cytryny. A bo prawdopodobnie już nigdy tutaj nie wrócę... A bo skoro już tu jestem, to żal byłoby nie zobaczyć tego, tamtego i owego... W Zurychu kompletnie pozbyłam się takiego toku myślenia. Po niezwykle intensywnych dniach poprzedzających pojawienie się w tym mieście i dobrowolne poranne pobudki, często nieco po godzinie 6:00, powoli wyładowywały mi się baterie. Z hiperaktywnego różowego króliczka zasilanego bateriami Duracell przeobrażałam się w oklapniętego pluszaka na najtańszych bateriach o krótkiej żywotności. Dlatego Zurych, ostatni przystanek na mojej szwajcarskiej trasie, miał być zupełnym chilloutem.



Czasami trzeba powiedzieć sobie stop rushing like hell. I to właśnie był ten czas. Dlatego tego dnia łóżko opuściłam stosunkowo późno i tylko dlatego, że dość już miałam dobiegającego zza okna warczenia maszyny pochłaniającej wszystkie śmieci, jakie pozostawili po sobie bawiący się tu zeszłej nocy imprezowicze.




Nie na darmo mówi się, że coś działa jak w szwajcarskim zegarku. Od początku swojego urlopu odniosłam wrażenie, że to bardzo dobrze zorganizowany i czysty kraj. Zauroczyły mnie niewielkie, ale wyjątkowo zadbane miasteczka, ale nawet w tych większych – jak Berno i Zurych – rzadko natrafiałam na odpadki zalegające na ulicach. Właśnie za to przyznaję Szwajcarii ogromny plus.



Wbrew swojej dawnej zasadzie zwiedzania niemalże wszystkiego, co się nawinie na mojej drodze, w Zurychu postanowiłam ograniczyć się tylko do jego centrum i zabytkowej zabudowy. Jasne było, że ładniejszej części miasta  nie znajdę, a przedmieścia absolutnie mnie nie interesowały. Zresztą utwierdziły mnie w tym przekonaniu słowa w przewodniku: „im dalej od centrum, tym mniej ciekawie”. W niektórych dzielnicach lepiej w ogóle się nie pojawiać, chyba że ktoś bardzo lubi sobie podnosić poziom adrenaliny albo cierpi na niewytłumaczone zamiłowanie do turpizmu w każdej możliwej postaci.




Może moje zwiedzanie było powierzchowne, ale to nie miało dla mnie znaczenia. To, co oglądałam, w pełni mi odpowiadało. Spacerowałam po brukowanych uliczkach i z przyjemnością przyglądałam się atrakcyjnym mężczyznom w garniturach i powabnym kobietom w dobrze dobranych kostiumach lub po prostu zwiewnych strojach, bo przebywanie na ulicy przypominało wizytę w saunie. Na zuryskich ulicach przechadza się szyk z elegancją – a to wszystko pod postacią urzędników, bankierów i osób, które zobligowane są do przestrzegania dress code’u. Miło patrzyło mi się na tych wszystkich elegancko i gustownie odzianych ludzi – w Irlandii niezbyt często można trafić na takie widoki.




Ogromnym atutem miasta jest jego położenie. Po obu jego stronach są malownicze wzgórza. Co więcej, Zurych leży na północnym krańcu Jeziora Zuryskiego, a przez miasto przepływa rzeka Limmat. Dzięki takiemu położeniu lato w mieście jest całkiem przyjemnym okresem. Spacery nadrzecznymi bulwarami mają sporo walorów, a w razie potrzeby i chęci można przysiąść na jednym z nich, a nawet zanurzyć nogi w rzece. Przez większą część mojego zapoznawania się z miastem to była właśnie czynność, o której marzyłam.




Z każdą popołudniową godziną słońce prażyło jeszcze bardziej, a momentami miałam wrażenie, że odzianie się w skąpe bikini i tak byłoby noszeniem na sobie co najmniej dwóch szmatek za dużo. Kiedy miejskie powietrze osiąga temperaturę 30 stopni, a woda 21, to jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje się być zażywanie kąpieli słonecznych, lub tych tradycyjnych – wodnych. I tu Zurych ma duże pole do popisu. W mieście jest około dwudziestu kąpielisk na świeżym powietrzu. Spacer nadwodnymi promenadami co rusz ukazywał te same obrazki: ludzie leniwie rozłożeni na ławkach, trawie i w miejscach przeznaczonych do „plażowania”. Nieopodal centrum – ku mojemu zaskoczeniu - spotkaliśmy nawet na wpół roznegliżowane kobiety, pozbawione górnej części stroju kąpielowego.




Sporo osób, pieszo lub na rowerach, zmierzało w tym samym kierunku co my – do Zurichhorn, zielonych płuc miasta, parku, który jest ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców. Tam trafiliśmy na kilka ciekawych rzeźb i na Heurekę – intrygującą, samo napędzającą się instalację autorstwa Jeana Tinguelly’ego.



Park w istocie jest świetnym miejscem do wypoczynku. Jego ogromny obszar pozwala znaleźć ustronne miejsce dla siebie: albo w słońcu, albo w cieniu rozłożystego drzewa. Bar i wszechobecne budki z lodami z pewnością nie pozwolą nam zgłodnieć. Matki z dziećmi mogą korzystać ze ścieżek spacerowych, jak również z atrakcyjnego placu zabaw z natryskami i szeregiem urządzeń, które uszczęśliwią zapewne nawet najbardziej wybredne dziecko. A gdyby znudziło nam się leniuchowanie na trawie, po kilku minutach spaceru już można przenieść się w klimat Orientu, zwiedzając tamtejszy Ogród Chiński. Ale o tym może następnym razem.




W międzyczasie warto też wybrać coś dla siebie z bogatych ofert proponujących turystom krótsze lub dłuższe rejsy po jeziorze. To dobry sposób na to, by docenić malownicze położenie miasta. Można też wspiąć się na szczyt pobliskich wzgórz, bo pewnie nie znajdziemy ładniejszego miejsca do podziwiania panoramy miasta. Lindenhof, pagórek w centrum miasta, na którym znajduje się taras widokowy, jest zapewne tylko przedsmakiem tego, co możemy zobaczyć z wyższych wzgórz, do których już nie udało mi się dotrzeć.



Zurych jest miastem drogim. Nawet bardzo drogim powiedziałabym. Autem raczej nie warto się tu wybierać, bo dużo pieniędzy stracimy na parking. Restauracje zachęcają, ale widok cennika zapewne wielokrotnie wywołał uczucie sytości u niejednego poszukiwacza jadłodajni w przystępnej cenie. Czy przyjedziemy tu dla odpoczynku, dla aktywnego spędzania czasu, czy też może prześledzenia śladów znanych osób – Goethego, Joyce’a, czy Lenina - Zurych zapewne zaoferuje nam coś, co trafi w nasz gust.