czwartek, 9 lipca 2015

Długo zapowiadany comeback

Prawie trzy miesiące upłynęły od mojego ostatniego wpisu, a mnie zwyczajnie nie chce się w to wierzyć. Gdyby nie to, że znaleźli się wierni i niestrudzeni Czytelnicy [też Was kocham!] systematycznie, acz taktownie przypominający mi o tej przedłużającej się ciszy, pewnie nieprędko bym tu coś napisała. Prawda jest taka, że jakoś ostatnio nie po drodze mi z blogiem. Mijamy się jak skłócone małżeństwo, a nasze ścieżki za nic nie chcą się połączyć. Co najgorsze – wydaje się być nam z tym dobrze. Nie tęsknimy za sobą, nie odczuwamy potrzeby naprawiania czegokolwiek.


Nie mogę się oprzeć, by nie sparafrazować popularnych słów piosenki Andrzeja Rosiewicza - „trzy miesiące minęły, jak jeden dzień”. Z niecodziennych wydarzeń chciałabym odnotować, że w tym czasie udało mi się wydrzeć ptaka z paszczy śmierci, no i prawie zostałam damą z łasiczką, ale o tym opowiem Wam może następnym razem. Stuknęła mi też niedawno prawie, że okrągła rocznica pobytu na wyspie i też nie wiem, kiedy te wszystkie lata przeleciały. Trochę to dziwne uczucie, bo czuję się czasami, jak osoba, która po prawie dziesięciu latach została wybudzona ze śpiączki. Mentalnie ciągle tkwię w przeszłości, w tym roku, w którym „zapadłam w śpiączkę” i nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że jestem nagle starsza o prawie dekadę. Przecież to było wczoraj! Mrugnięciem oka – ot, czym jest nasze życie.


A skoro już mowa o życiu, to biję się właśnie z własnymi myślami i próbuję podjąć ważną decyzję życiową. Dotarłam w pracy do punktu, do którego wiedziałam, że kiedyś dotrę. Nie widzę już w niej miejsca ani perspektyw dla siebie. Prawdę powiedziawszy nie mam też motywacji, o czym uczciwie doniosłam szefowi wszystkich szefów. Wygarnęłam mu przy okazji parę innych rzeczy, które leżały mi na wątrobie. Choć rozmawiamy normalnie i obyło się bez fochów i rękoczynów, to jednak sytuacja zrobiła się niezręczna i napięta jak gacie na tyłku Kim Kardashian, bo każda strona czuje się teraz tą poszkodowaną. Nie podobają mi się zmiany, które zaszły, a jemu to, że mnie się może coś nie podobać. Nie usłyszałam tego na własne uszy, ale mam wrażenie, że wyszło na to, że jestem straszną niewdzięcznicą. Dziwne, że jeszcze nie usłyszałam, że toczą się boje o tak zajebistą pracę, a na moje miejsce jest iluś tam chętnych. Nie satysfakcjonuje mnie już wizja podwyżki i zmniejszenia godzin pracy. Kusi mnie, naprawdę mnie kusi, by złożyć wypowiedzenie, choć z drugiej strony nie palę się do tego, by przekonać się, jak to jest być bezrobotną. Może kiedyś pożałuję swojej decyzji, ale póki co, mam dużą potrzebę utarcia komuś nosa.


Ze spraw mniejszej wagi – jestem właśnie na etapie poszukiwania fajnego kosza piknikowego. Co prawda piękne i gorące irlandzkie lato najwyraźniej już się skończyło, ale łudzę się, że jeszcze powróci. Po okresie wysokich temperatur, kiedy słupek rtęci praktycznie codziennie przekraczał 25-26 stopni, temperatury poleciały w dół na łeb na szyję i znów trzeba było wyciągnąć z szafy kurtkę i robić za trolla waciakowego. Oczywiście miało to miejsce teraz, kiedy już jedną nogą jestem na urlopie. Jakie to typowe. A mój nowy i piękny kapelusz leży bezużytecznie i się kurzy.


Wracając jednak do koszyka na piknik – jeśli wiecie, gdzie można znaleźć takie cudo, dajcie znać. A jak nie wiecie, to chociaż wypowiedzcie się, który ładniejszy: niebieski, szary czy może ten w kształcie serca? Tego ostatniego tak naprawdę nie biorę zbytnio pod uwagę, bo jest mało pojemny i przeznaczony dla dwóch osób, nie dla czterech.


A tak w ogóle to morze mi się marzy. I plaża. I jakaś irlandzka samotnia, gdzie w ciszy, tylko wśród dźwięków przyrody i ewentualnie mojej ulubionej muzyki będę mogła oczyścić umysł i całkowicie się zresetować.


Jako, że niedługo spodziewam się corocznej „delegacji” z Polski, wymyśliłam sobie, że może by tak zabrać gości na jakiś  tygodniowy pobyt nad morzem lub oceanem. Piękna plaża, przytulny domek – te klimaty. Upiekłabym wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu: zaspokoiłabym wyżej wspomnianą potrzebę, a przy okazji zapewniłabym atrakcję gościom. Zaczęłam więc węszyć i szukać, ale coraz bardziej zaczyna to przypominać orkę na ugorze. Co by nie mówić, pomysł roku to to nie jest. Co fajniejsze domki w atrakcyjnej lokalizacji i cenie są już dawno zarezerwowane, a jak trafi się jakiś wolny, to ma tak wyśrubowaną cenę i śmieszny standard, że musiałabym na głowę upaść, by wydać sześćset euro za takie coś. Chyba ze dwa razy przekopałam się przez Internet i udało mi się trafić na taki, który mógłby spełnić moje oczekiwania, ale jeszcze nic nie rezerwowałam. Wyciągnęłam za to następujące wnioski: sierpień to zdecydowanie nie jest najlepszy miesiąc na wynajem domów letniskowych, a Irlandia jest cholernie droga pod tym względem. Taniej wychodzi wynajem domu na Wyspach Kanaryjskich, gdzie pogoda jest raczej pewna. A, i jeszcze jedna rzecz. Jak już koniecznie chcesz wynająć taki dom w Irlandii na sierpień, to nie bądź łosiem i nie szukaj go w lipcu. Taka mała rada od… klępy.