czwartek, 10 września 2015

Grzeszna Taita na Dzikim Zachodzie Irlandii


Boy, oh, boy… Ale żem nagrzeszyła w czasie tego krótkiego, lecz intensywnego wyjazdu do Mayo. A wydawać by się mogło, że w takim hrabstwie, gdzie wokół niemalże same boskie krajobrazy, gdzie od wieków stoi święta góra świętego Patryka, można jedynie wzdychać w podziwie, rozpływać się w anielskim zachwycie i tylko czekać aż wyrosną nam skrzydła, a nad głową pojawi się aureola.



Tymczasem zaś wyszło szydło z worka. Albo inaczej: wyszedł ze mnie diabeł tasmański. Popełniłam jakieś 5 z 7 grzechów głównych. A może nawet sześć, jeśli przyjmiemy, że trzeci z nich, pożądliwością zwany, można zastosować nie tylko do sfery cielesnej.



Tak, przyznaję uczciwie i otwarcie: byłam chciwa, bo chciałam więcej i więcej. Jedna plaża? Nie! Po co zadowalać się jedną, skoro można zaliczyć jeszcze drugą, trzecią, czwartą i… piątą. Pożądałam tych wszystkich krajobrazów, tak bardzo chciałam codziennie mieć je dla siebie.



Tak, zazdrościłam. Tym wszystkim, którzy wznieśli swoje domy nieopodal oceanu. Z hotelowego okna, jak największa idiotka, późną nocą wpatrywałam się w ciemność. Bez noktowizora. Patrzyłam w kierunku Atlantyku, mimo że był praktycznie niewidoczny, i zazdrościłam tym, których domy leżały tak blisko niego. Patrzyłam na światła widoczne z okien domów nieznanych mi osób, i mimo że odczuwałam zazdrość, to jednocześnie cieszyłam się, że jest ktoś, kto ma taki widok codziennie. Bo to, co by nie mówić, fajna sprawa musi być.



Jeśli istnieje – i ma się dobrze – coś takiego jak terapia bańkami chińskimi, jak dogoterapia, czy psychoterapia, to dlaczego by nie mówić o terapii oceanicznej? Nie przez przypadek w kosmetycznych gabinetach eksponowani jesteśmy na subtelne i kojące dźwięki natury: wesoły ptasi trel, szum liści, drzew, morza. W moim przypadku ocean zdecydowanie koi duszę. Niewidzialnymi rękami zszywa rany, chłodzi stłuczenia, chucha na sińce, głaszcze po głowie i bierze w objęcia. A przy okazji wycisza, wprawia w zadumę, czyni mnie wrażliwszą na bodźce zewnętrzne, na otaczające mnie piękno. Jest jak kojący kompres, a zarazem darmowy zastrzyk endorfin. To taki mój naturalny i niegroźny narkotyk.



I tu dochodzimy do piątego grzechu głównego: nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Tak, przyznaję, powinnam zjeść co najmniej jedną porcję frytek mniej i zapomnieć o jakichkolwiek ciastach do kawy, ale… no nie dało się. Z szacunku dla Waszej inteligencji nie napiszę, że przywiązano mnie do krzesła i faszerowano czym popadnie, niczym biedną gęś przeznaczoną na foie gras. I tak nikt z Was by tego nie kupił. Prawda jest taka, że moja silna [silna? Haha, dobre sobie!] wola poległa w pierwszym starciu z aromatycznymi przysmakami, zawsze z uśmiechem podawanymi przez miłą kelnerkę, lawirującą między stolikami niczym derwisz. Hotelowa kuchnia okazała się być naprawdę dobra, ceny potraw rozsądne, a ryba zdecydowanie świeża i smaczna.



Tak, przyznaję. Bywały momenty, że czułam gniew. Odczuwałam złość, że moje szczęście można spokojnie przeliczyć na godziny, które pozostały mi w Mayo. Gniew, że zaraz poniedziałek i cały długi tydzień pracy. Pracy, z której jeszcze niedawno chciałam odejść. Czułam niezadowolenie, że nie mieszkam tu, tylko tam, hen daleko. Obudziłam w sobie małe i rozkapryszone dziecko, które widziało coś fajnego i chciało to natychmiast posiąść. Piosenka Queen „I Want It All” [and I want it now!] wspaniale oddawała moje roszczenia. Mogłaby być wtedy moim hymnem.



Tak, przyznaję – grzeszyłam lenistwem. Kiedy po raz pierwszy weszłam pod prysznic w łazience, wiedziałam już, że nikt mnie po dobroci spod niego nie wyciągnie – o jeżu, cóż to była za słuchawka! Już dawno nie miałam do czynienia z takim ciśnieniem wody i z taką jej ilością! Stałam pod tą mini deszczownicą jak głupek. Nie przez dziesięć minut, nawet nie przez dwadzieścia. Nie powiem, gdzie miałam wtedy ekologię i oszczędzanie wody. Ja byłam w raju! [dobra, kończ, waść, wstydu oszczędź – przez te zachwyty brzmię teraz jak zacofany biedak, który po raz pierwszy dorwał się do prysznica].



Hotelowe łóżko było takie wygodne, że pańci nawet dupska nie chciało się z niego ruszyć, by zrobić dwa kroki i wyciągnąć z walizkowych czeluści ładowarkę do akumulatorka w lustrzance. „Obejdzie się bez tego – mam przecież jeszcze 2/3 baterii” – pomyślała inteligentna inaczej autorka tego posta. Moje własne lenistwo wyszło mi na drugi dzień bokiem i boleśnie użarło mnie w to dupsko, którego nie chciało mi się ruszyć, by podłączyć baterię do kontaktu. W połowie dnia, w czasie którego nie zrealizowałam nawet połowy zaplanowanych atrakcji, lustrzanka odmówiła mi współpracy. Na nic zdały się prośby i groźby. Trzeba było ratować się starym i topornym kompaktem, ale równie dobrze mogłabym robić zdjęcia mikrofalówką – efekt byłby taki sam.



Ale dość już tego gadania. Kończę zatem tę moją publiczną spowiedź o popełnianiu grzechów głównych, ale nie wiem, czy będzie ona ważna, bo zgrzeszyłam i… tak jakby jest mi z tym dobrze. Wyrzutów sumienia nie mam. Poprawy też nie mogę obiecać. „Mea culpa, mea maxima culpa” też nie bardzo chce mi przejść przez usta.