poniedziałek, 11 grudnia 2017

Zakochaj się w Connemarze: piękne i kolorowe Clifden


Słowa Amandy przypomniały mi, dlaczego nie zwykłam ufać cudzym rekomendacjom.



Antyreklama wyjątkowo sprawia, że robię się jeszcze bardziej nieufna i sceptyczna niż jestem z natury.  Amanda jednak o tym nie wiedziała. Wyraźnie weszła na wyższe obroty i zrobiła Clifden pi-ar tak czarny jak smoła. Kiedy jej słuchałam, musiałam mieć minę jak postać z „Krzyku” Edvarda Muncha. Miałam ochotę złapać się za głowę i stamtąd uciec. Co za pierdoły!



A zaczęło się tak pięknie.



Najpierw dobrze się wyspałam, a potem jej mąż zrobił mi niebywałą przyjemność, serwując na śniadanie przepyszne jaja Benedykta [nie wiem, kim był Benedykt, ale jaja miał wyborne!]. I kiedy taka wniebowzięta udawałam się w kierunku swojego pokoju, by przygotować się do wyjazdu, Amanda zapytała o moje plany na dzień. Clifden – odpowiedziałam. DON’T GO THERE!!! THERE’S NOTHING TO SEE OVER THERE! – Amanda błyskawicznie storpedowała mój pomysł niczym pancernik Bismarck, a ja na chwilę zamarłam rażona siłą jej wybuchu. „Czy my aby na pewno mówimy o tym samym Clifden?” – pomyślałam. Fakt, od mojej wizyty w tym mieście upłynęło trochę czasu, a ja nie zawsze jestem na bieżąco z lokalnymi i światowymi nowinkami, ale mimo to nie sądziłam, bym przegapiła informację o katastrofalnym trzęsieniu ziemi, ogromnym tsunami, czy szalejącym tornado, które miałoby doszczętnie zniszczyć Clifden. Bo przecież według mojej rozmówczyni nie miało tam być niczego ciekawego do zobaczenia. Ale co ja tam wiem.



Pojechałam, bo przecież nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła.




Pojechałam, wysiadłam z auta i już po zrobieniu kilkunastu kroków wymruczałam z przekąsem „nothing to see, my arse!”, ale naturalnie Amandzie nie dane było już tego usłyszeć. Nie wiedziałam, gdzie powinnam zatrzymać wzrok. Tyle kolorowych budynków, tyle przykuwających wzrok ciekawych fasad, a wszystko wokół takie czyste, poukładane i barwne. I te kwiaty wokół, no bajka!



Clifden jest największym miastem boskiej Connemary, a zarazem jej nieoficjalną stolicą. Bo Connemara to taka kraina, do której jedzie się dla pejzaży, a nie dla życia nocnego, czy muzeów. Jest mało zaludniona, piękna a jednocześnie dzika, nieujarzmiona i na swój sposób pierwotna. Jeśli ktoś tu nie poczuje się blisko matki natury, to powiadam Wam, już nie ma dla niego ratunku.




A skoro macie już jakieś wyobrażenie o Connemarze, to pewnie domyślacie się, że Clifden jest dość prowincjonalne i stosunkowo niewielkie. Tylko co z tego, skoro jest tak pięknie położone, tak uroczo wciśnięte między ocean, drzewa i góry, że aż ocieka słodyczą. Widać to szczególnie z „niebiańskiej drogi”, Sky Road, i Monument Hill. To jest tak sielski pejzaż, tak bajkowa sceneria, że kiedyś powieszę go sobie w domu na ścianie w formie naprawdę dużego obrazu.



Bajeczna sceneria absolutnie nie przekłada się na historię tego miasta. W tym miejscu kończą się podobieństwa do bajki. Sama historia, gdyby już koniecznie musiała być zobrazowana, przypominałaby raczej falę sinusoidalną – to zlepek lepszych i złych momentów, czasów prosperity ale także biedy, ubóstwa i klęski nieurodzaju.




Samo miasto jest stosunkowo młode, kilka lat temu obchodziło dwusetną rocznicę swojego istnienia, i uchodzi za jedno z ostatnich miast, które zostały wybudowane na irlandzkiej ziemi. To, co widzimy obecnie jest jednocześnie tym, czego nie może zobaczyć założyciel Clifden, John D’Arcy, bo zabudowa miasta pochodzi głównie z późnego wieku XIX, jak również z początków XX wieku. John D’Arcy już w tym czasie nie żył. Zmarł dość wcześnie, w 1839 roku, mając zaledwie 54 lata, ale może to i lepiej, bo chyba serce by mu pękło, gdyby zobaczył, jak w zaledwie kilka lat później po ulicach Clifden zaczęły snuć się „żywe trupy”. W 1845 roku Irlandię dotknęła straszna klęska głodu. Ci, którzy mogli, ratowali się emigracją. Część jednak pozostała na swojej ziemi ojczystej, tej niewdzięcznej ziemi, która nie mogła ich nakarmić. I ta część w wielu przypadkach przypłaciła to śmiercią.




Ale wróćmy jeszcze na chwilę do początku XIX wieku. D’Arcy był młodym wizjonerem z pasją i chęcią uczynienia czegoś z niczego. Pochodził z zamożnej rodziny mającej swą siedzibę rodową niedaleko Athenry, z wyboru był jednak człowiekiem Connemary. To tu znajdowały się odziedziczone przez niego ziemie, to tu postanowił osiąść na stałe w zamku leżącym niedaleko Clifden.




D’Arcy postanowił zawstydzić biblijnego proroka Salomona i udowodnić, że z pustego jednak da się nalać. Powołał do życia miasto Clifden, a wybitny inżynier, Alexander Nimmo, pomógł mu je ulepszyć poprzez budowę nabrzeża portowego i drogi do Galway. To był taki zaczyn, dzięki któremu miasto zaczęło pięknie rosnąć, a na osiem lat przed śmiercią D’Arcy’ego Clifden liczyło ponad 1250 mieszkańców i prawie 200 domów. Co nastąpiło później, to już wiecie ze wcześniejszego akapitu.



Pierwsza połowa XX wieku również nie była zbyt łaskawa dla Clifden. Wojna o niepodległość, jak również późniejsza irlandzka wojna domowa odbiły się mieszkańcom nieprzyjemną czkawką. Wiele ówczesnych budynków zostało splądrowanych, zniszczonych i spalonych, nie obyło się również bez ofiar w ludziach. Miasto jednak podniosło się po tym bolesnym ciosie i odrodziło niczym feniks z popiołów, by dziś cieszyć oczy przyjezdnych. A tych, wierzcie mi, nie brakuje. Na szczęście nie wszystkich udało się zniechęcić Amandzie.




A co Wy sądzicie o Clifden? Hot or not?