piątek, 29 listopada 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 1/3

Jak doskonale wiecie, kiedy połączy się dwie połówki jabłka, otrzyma się całość. Szkoda tylko, że to tak nie działa w przypadku ludzi. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, co się stanie, kiedy zejdą się dwa półgłówki, to już spieszę z odpowiedzią - przecząc wszelkiej logice, nie otrzymamy jednej łebskiej całości, tylko nadal dwójkę ćwierćinteligentów.

Gdyby istniał przewodnik pod tytułem "Czego w żadnym wypadku nie powinno się robić, jadąc na wyspy Aran", śmiem twierdzić, że odhaczylibyśmy w nim każdy punkt. Samej nie chce mi się wierzyć, że mogliśmy zachować się jak dwa półgłówki po raz pierwszy w życiu wybywające w świat ze swojej wioski zabitej dechami. 

Wszystko, ale to wszystko, od A do Z, było w tym wyjeździe absurdalne. 

Już sam fakt, że udało mi się wstać o planowanej porze, po niecałych czterech godzinach snu, zakrawał na cud. I choć kosztowało mnie to sporo samozaparcia, to zdecydowanie było warte wysiłku. Nieco ponad godzinę później, siedziałam już w aucie, z zachwytem wpatrując się w dzień nieśmiało budzący się do życia, we mgłę nastrojowo spowijającą krajobraz i byłam z siebie niesłychanie dumna. Było zaledwie po siódmej, a ja właśnie wyruszałam na spotkanie z przygodą. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że los szykuje dla mnie sporo niespodzianek, ale i tak byłam wniebowzięta. 



Do portu w Doolin, z którego mieliśmy przeprawić się na Inishmaan, dotarliśmy niemal w ostatniej chwili, co było efektem dwudziestominutowego opóźnienia wyjazdu spowodowanego guzdrzącym się Połówkiem, będącym jeszcze w półśnie. Żeby nie tracić cennego czasu, podzieliliśmy się zadaniami. 



Połówek poszedł załatwić sprawę parkingu, a ja zamienić nasze vouchery na bilety na prom. Parę minut później już szliśmy w stronę nabrzeża, gdzie cumowały Star of Doolin i łajba, która zawsze mimowolnie wywołuje mój uśmiech swoją dowcipną, dwuznaczną nazwą, Happy Hooker, i do której mam sentyment, bo to właśnie nią po raz pierwszy płynęłam na spotkanie z Aranami, a konkretnie z uroczą Inisheer, która szybko utorowała sobie drogę do mojego serca.   

Załadunek wyglądał tym razem inaczej niż poprzednio, bo to Star of Doolin znajdowała się przy pirsie, błyszcząc swoją nowością, chcąc zatem wejść na pokład Happy Hooker, trzeba było najpierw zejść po nietypowej, stromej drabince na "Gwiazdę Doolin", a z jej pokładu przemieścić się następnie na nasz wyznaczony kuter. Cały proces przebiegł jednak bardzo sprawnie i bezproblemowo, a ja parę minut później już stałam w swoim upatrzonym zakątku, opierając się o reling, i wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. 


Niedługo później nie mogłam też uwierzyć w prędkość, którą rozwinęła nasza łajba - rejs na Inisheer, nie wiedzieć czemu, kojarzył mi się z powolnym i ślimaczym tempem, być może to moja pamięć zniekształciła te wspomnienia, a może to po prostu inny punkt odniesienia? Płynąc na Inishmaan, stałam bowiem przy rufie, tyłem do kierunku płynięcia, a nieco poniżej mnie, niemal na wyciągnięcie ręki, miałam ocean. Ten ukochany ocean, którego tak bardzo mi brakuje przez większość czasu mieszkania w głębi lądu. 


Patrzyłam na oddalający się ląd i myślałam sobie, że za nic się stąd nie ruszam, bo po prostu muszę na zapas napatrzeć się na rozpościerające się przede mną widoki. Mimo że tafla wody nie była szczególnie wzburzona, łódź unosiła się i opadała, chwiała na boki, wprawiając mnie przy tym w przyjemne wibracje, nie było to jednak nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić. Wystarczyło jedynie zsynchronizować się z rytmem i przenosić ciężar ciała z jednej nogi na drugą. 


Czułam się tu naprawdę komfortowo i bezpiecznie, bo reling miał odpowiednią dla mnie wysokość, sięgając mi nieco poniżej pach, nie obawiałam się zatem, że grozi mi wypadnięcie poza burtę. Na wszelki wypadek jednak starałam się trzymać barierki przynajmniej jedną ręką, albo o nią opierać łokciami, a pasek aparatu owinęłam dwukrotnie wokół nadgarstka, nie chciałam bowiem utopić go w odmętach lodowatej wody. Mimo że rejs był raczej łagodny, to jednak bywały takie momenty, kiedy czułam się jak na rodeo - zawsze wtedy, kiedy usiłowałam jedną ręką zrobić zdjęcie, a drugiej nie ściągać z barierki. 


Zapomniałam się w tych pięknych widokach. Zapatrzyłam, rozmarzyłam, aż nagle poczułam na swoich plecach rękę i usłyszałam z ust "skippera", który niepostrzeżenie i cicho zaszedł mnie od tyłu, pełne troski: "Are you OK?" Nie wiem, jak to wyglądało z jego punktu widzenia - jakiś czas wcześniej napotkałam na sobie jego wzrok, kiedy odwróciłam głowę do tyłu, by sprawdzić, co dzieje się na reszcie łodzi, a on przyglądał mi się, opierając o nadbudówkę - ale najwyraźniej źle odebrał moje zachowanie. Ja nie wciskałam się w ten róg, bo było mi niedobrze - wprost przeciwnie. Było mi tam niewiarygodnie dobrze, o czym szybko go zapewniłam, wyrażając swój zachwyt nad niesamowitymi widokami i  chyba w nieco zbyt egzaltowany sposób przeciągając drugą  sylabę w "amazing". W odpowiedzi usłyszałam, żebym na siebie uważała - "Look out for the swells coming at you!"- ale kto by się tam przejmował takimi rzeczami, kiedy ma się przed oczami widok ukochanego oceanu. 


Ostrzeżenie oczywiście zignorowałam, za co niedługo później przyszło mi zapłacić. Bo mężczyzna miał rację - wkrótce nadeszły bardziej wzburzone fale, czego oczywiście nie miałam prawa zobaczyć, stojąc do nich tyłem, wyraźnie poczułam je jednak na własnej skórze, kiedy trzy z nich potraktowały mnie niczym falochron i rozbryzgnęły się na mojej lewej stronie, częściowo mocząc mi włosy, tyłek, nogi i buty. Ale i to nie zmyło mi uśmiechu z twarzy. Oblizałam usta, myśląc sobie, że fajnie jest znów na nich czuć morską sól - coś, co zdarzyło mi się ostatni raz jakieś parę lat temu (kiedy to zleciało?!) w czasie wodnych wygłupów w oceanie koło Roundstone [happy and blissful summer memories...] 


Ta wyprawa na Inishmaan to nie był żaden przypadek. Wybrałam ją celowo pod wpływem informacji o tym, że to najsłabiej odwiedzana z Wysp Aran. W sezonie z pewnością jest tam większy ruch, ale późną jesienią faktycznie byliśmy jedynymi wysiadającymi na tej wyspie. 



Happy Hooker odpłynęła w kierunku Inishmore, a my zostaliśmy sami na betonowym molo. Wkrótce jednak zatrzymała się przy nas nieoznakowana taksówka, a zza uchylonej szyby wyłoniła się głowa jej kierowcy, oferując swoje usługi. Pochyliłam się zatem do przodu, żeby lepiej usłyszeć, co mówi kobieta w niej siedząca - a mówiła, że do "centrum" jest jakieś pół godziny piechotą, że to koniec sezonu i że wszystko może być zamknięte o tak wczesnej porze, a jeśli będzie otwarte, to dopiero po południu... - a kiedy już byłam skłonna zaakceptować jej propozycję podwózki, bo prawdę powiedziawszy, zimno trochę dało mi się we znaki po tym godzinnym rejsie, nogi w przemoczonych spodniach już mi drżały i chętnie rozgrzałabym się pierwszą tego dnia filiżanką kawy, ale od tej przyjemnej wizji oderwało mnie jakże przyziemne stwierdzenie Połówka - czy my w ogóle mamy jeszcze jakąś gotówkę? Nie, nie mieliśmy. On się wyprztykał z monet, płacąc za parking, a ja ostatnie dziesięć euro, jakie miałam, oddałam panu w budce przy nabrzeżu, dopłacając do wymienianych voucherów. Moja niedoszła gorąca i parująca kawa odjechała razem z panią taksówkarką, bo kartą oczywiście nie można było płacić. 


Opary spalin jeszcze nie zniknęły za zdezelowanym pojazdem, kiedy uświadomiliśmy sobie, co zrobiliśmy, i jakie to będzie miało dla nas konsekwencje na najbliższą przyszłość. Ja wpadłam niemal w paniczny śmiech, pocieszając się w myślach, że to nawet lepiej, iż nie skorzystaliśmy z taksówki, bo w czasie tego półgodzinnego spaceru w intensywnym słońcu będę miała niepowtarzalną okazję wysuszyć mokry tyłek, a Połówkowi, nadal gburowatemu i nie mogącemu mi wybaczyć wyrwania go z łóżka o nieludzkiej porze, jeszcze bardziej włączył się tryb narzekania...