niedziela, 24 kwietnia 2022

Baltimore Beacon - cichy strażnik portu w Baltimore


Miałam ochotę rozpocząć ten lipcowy poranek w taki sam sposób, w jaki filmowy "Braveheart" zakończył swoje życie. I nie, nie mam tu na myśli patroszenia, ćwiartowania ani dekapitacji. Chciałam, wzorem Wallace'a, wydać z siebie okrzyk "Freeeedom!". Dziki, pierwotny, przejmujący, donośny. Tak, jak może krzyczeć tylko wołający na pustyni, tonący na morzu, umierający za swe idee i wygrywający na loterii. I tak właśnie trochę się czułam - jakbym zgarnęła może nie główną nagrodę z puli, ale nieco tylko mniejszą.  


Końcówka czerwca położyła kres podróżniczym restrykcjom, lato nadal trwało, a wraz z nim mój urlop. A jakby tego było mało, pogoda pięknie współpracowała, unosząc w powietrzu nie tylko woń letnich kwiatów, ale także obietnicę dobrej zabawy i przygody. 


Wesoło podrygując, udałam się więc do mojej szafy, by wyciągnąć z niej cienką, kremową bluzkę w hippisowskim klimacie, z rozkloszowanymi rękawami - tak długo czekającą na ten dzień - by jeszcze bardziej podkreślić moją radość z odzyskanej wolności. Zawsze kojarzyła mi się z Jenny. Piękną, zagubioną Jenny - nieszczęśliwą miłością mojego ulubionego Forresta Gumpa. I zakładając ją na siebie, tak właśnie się czułam - jak piękna Jenny. 

 

Daleka jednak byłam tego dnia od bycia zagubioną i zbłąkaną owieczką. Mój cel znajdował się 300 km dalej, prawie cztery godziny drogi, i chyba już nie mógł jawić się wyraźniej. Był nim majestatyczny Baltimore Beacon, który konsekwentnie - od XIX wieku, kiedy to wzniesiono go na brytyjski rozkaz - służy jako nieoceniony znak nawigacyjny wskazujący bezpieczną drogę do portu w małej, ale przyjemnej wiosce Baltimore. 

 

Baltimore Beacon, oprócz tego, że jest nieoceniony w swojej roli, jest też przede wszystkim nietypowy. Tak bardzo odmienny od wszystkich innych "latarń" usytuowanych na tutejszych brzegach. Na skraju tego urwiska nie pali się żadne światło alarmujące o zdradliwych klifach i skałach. Beacon nie wysyła też żadnych dźwięków ostrzegawczych, które brutalnie rozdzierałyby nocną muzykę skomponowaną z odgłosów skrzeczących ptaków, świszczącego wiatru, zacinającego deszczu i fal roztrzaskujących się o ostre wybrzeże. Beacon stoi sobie nieruchomo niczym biblijna żona Lota (i tak też bywa nazywany), cały pomalowany na biało - to w zupełności wystarcza. 


Do grupy tych wszystkich epitetów muszę koniecznie dorzucić jeszcze inny - Baltimore Beacon jest imponujący. Choć wcześniej wielokrotnie widziałam go na przeróżnych zdjęciach, nie sądziłam, że to miejsce zrobi na mnie aż tak ogromne wrażenie! Przede wszystkim, będąc już na miejscu, ma się skalę (chociażby w postaci swojej własnej osoby bądź innych, przypadkowych turystów) dobitnie pokazującą jego onieśmielające rozmiary. 


To wszystko w połączeniu z surowym pięknym tego zakątka sprawia, że człowiek ma ochotę, wzorem świętej pamięci Jana Pawła II, paść na kolana i całować tę ziemię - ze wzruszenia i wdzięczności, że w tym kraju istnieją jeszcze takie naturalne, surowe, niewybetonowane miejsca. Nienajeżone znakami ostrzegawczymi, nieodgrodzone pancernymi barierkami, a jedynie zabezpieczone tu i ówdzie wątłym drucianym ogrodzeniem tak mocno walczącym z grawitacją i siłą bezlitosnych atlantyckich szkwałów i sztormów. 



Ostatecznie nie padłam z wrażenia na kolana, myślę jednak, że spokojnie mogłabym uchodzić wtedy za słup soli, w który została przemieniona wspomniana żona Lota. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się bowiem w Beacon z niekłamanym zachwytem, podziwiając majestatyczność scenerii, jego urodę i imponujące gabaryty. To wspomnienie sprawia, że dziś uśmiecham się na myśl o nim i zastanawiam, co powiedziałby Alfred Kinsey do Sigmunda Freuda na temat mojego zamiłowania do fallicznych form irlandzkich okrągłych wież i latarń. 


Moją pierwszą reakcją na piękno tego zakątka był niespodziewany stupor. Kiedy jednak już udało mi się wyrwać z osłupienia, przyszła pora na tę drugą - leżąc gdzieś na sąsiednim zboczu tego urwiska porośniętego liliowymi wrzosami, stwierdziłam, że nie chcę się już stąd ruszać - że chcę spędzić tę letnią, ciepłą noc właśnie tu, pod gołym niebem Irlandii.



Choć niedługo wcześniej zameldowaliśmy się w pięknym i uroczym B&B prowadzonym przez ciepłą, jakże gościnną i przyjazną właścicielkę, leżąc na tym zboczu autentycznie pożałowałam, że ten nocleg jest już zaklepany, wykupiony, i że to właśnie w nim znajduje się nasz bagaż. 

Tego wieczoru było mi dobrze. Bardzo dobrze. Chciałam rozciągać ten moment niemal w nieskończoność: nurzać się w złocistych, nadal ciepłych promieniach słońca chylącego się powoli ku zachodowi, czuć pod sobą twarde, wydeptane sklepienie ziemi, po której tylko tego jednego konkretnego dnia musiało zapewne przejść wiele nóg, i słuchać. Słuchać tej kojącej mieszanki dźwięków i spoglądać zazdrośnie na mały domek latarnika znajdujący się po drugiej stronie kanału, na pobliskiej wyspie Sherkin.


Na zakończenie tego magicznego wieczoru los miał dla mnie jeszcze jedną niespodziankę. Wracając ze wzgórza, na którym znajduje się Beacon, dostrzegłam coś, co znów wprawiło mnie w osłupienie. Zebrę w przydomowym ogródku! 


Nie wiedząc, czy to moje majaki czy najprawdziwsza zebra, musiałam wysiąść z auta, by bliżej przyjrzeć się niecodziennemu zjawisku, które chciałam też pogłaskać i nakarmić, ale musiałam jednak obyć się smakiem (tak samo zresztą jak "zebra") i uszanować prośbę przyczepioną do elektrycznego ogrodzenia pastwiska. "No!! Feeding!! Horse!! Thank Yoo" nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że właściciele "zebry", tak bardzo wzbudzającej zainteresowanie przechodniów (niedługo później dołączyło do mnie kilka innych osób) wyraźnie sobie tego nie życzą. Mogę jedynie domyślać się, czym - spragnieni nietypowego selfie z irlandzką "zebrą" - turyści próbują zwabić ją do siebie.


 

Tego wieczoru nic innego nie miało znaczenia, a już na pewno nie widmo zarazków na ziemi, ani wizja pobrudzenia mojej jasnej "hippisowskiej" bluzki. Magiczne momenty, takie jak te, warte są każdego przejechanego kilometra. Każdego wydanego euro na paliwo i bramki na autostradzie. Każdej godziny spędzonej w samochodzie. Warte każdej plamy.