poniedziałek, 24 października 2022

I Don't Like Mondays

Dziś gra mi w głowie - oprócz nieziemskiego Lewisa Capaldi i jego najnowszego hitu "Forget Me" - irlandzka grupa rockowa, The Boomtown Rats, i ich nieśmiertelna piosenka "I Don't Like Mondays". Już tłumaczę tym, którzy jeszcze nie załapali związku.

Nie lubię poniedziałków.

BARDZO nie lubię.

Poniedziałki są jak uwierające buty.

Jak wrzody na tyłku.

Jak brutalne porody, kiedy z bezpiecznego, błogiego i przytulnego weekendowego kokonu zostaje się bezpardonowo wypchniętym na zły i niebezpieczny świat.

Poniedziałki są bolesne.

Poniedziałki z natury są złe i niedobre.

Od poniedziałku jest tylko jedna gorsza rzecz - poniedziałek po urlopie. Tych to wręcz nie cierpię.

Przypomina mi to trochę sytuacje z lat młodości - ten pogłębiający się niepokój przed nielubianymi lekcjami (szczególnie wtedy, kiedy nie byłam odpowiednio przygotowana do zajęć), ostrymi nauczycielami i ustnymi egzaminami.

Zawsze wydawało mi się, że najgorsze, co mogłoby mnie spotkać to praca dla wielkiej i bezwzględnej korporacji, gdzie byłabym tylko jednym z bardzo wielu małych i - tak naprawdę nic nieznaczących - trybików. Małą rybką w wielkim stawie. Płotką drżącą przed wielkim szefostwem, rekinami biznesu, zmuszoną do tolerowania absurdalnej polityki firmy i do podporządkowywania się setkom bzdurnych procedur i konwenansów.

Jednak praca dla małej firmy, w której jest się lewą ręką szefa (mój akurat jest leworęczny ;)) też ma swoje mankamenty. W dużej firmie zapewne miałabym swoje zastępstwo - tu nie mam. I to jest główna przyczyna mojej niechęci do brania długich urlopów. Nie żaden tam pracoholizm. Tylko właśnie ta dokuczliwa myśl z tyłu głowy, że kiedy wrócę do pracy po długiej nieobecności, to przez najbliższe parę dni nie odkopię się ze sterty zaległości wielkości piramidy Cheopsa.

Boss to naprawdę świetny szef (choć prywatnie pewnie bym go zabiła, gdybyśmy mieszkali pod tym samym dachem), niestety ma jedną poważną wadę - wrodzoną niechęć do roboty papierkowej i maili. Choć tak sobie teraz myślę, że gdyby nie ta jego awersja, to pewnie by mnie nie potrzebował i teraz niechybnie mieszkałabym pod mostem albo żebrała na ulicy. Niech będzie mu zatem chwała, cześć i uwielbienie!

Szczytem wszystkiego był dzień, w którym wysłałam mu maila z jakimś zapytaniem, a on specjalnie wypełzł ze swojego gabinetu, przeszedł kilkanaście metrów i osobiście dostarczył mi odpowiedź. A wystarczyło tylko 10 sekund na wysłanie mi odpowiedzi mailem.

Jako że miałam cudowny urlop, tak więc dzisiejszy poniedziałek wyjątkowo bolał - jakżeby inaczej? Wszak równowaga we wszechświecie musi być zachowana, a antyczny porządek rzeczy poszanowany.

Pocieszające jest to, że reszta tygodnia powinna być już przyjemniejsza - ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że Boss wylatuje jutro do Portugalii, a przecież powszechnie wiadomo, że kiedy kota nie ma, to myszy harcują ;)

Co poza tym?

Halloween za pasem. Myśl o długim, trzydniowym weekendzie z pewnością będzie mi osładzać każdy dzień pracy.

A jak Halloween to oczywiście fajerwerki. Niespełnieni pirotechnicy są już od dobrych kilku dni w swoim żywiole - znów mogę się poczuć tak, jakbym była w Strefie Gazy.

Niepisana reguła głosi, że dom nieudekorowany, to dom, do którego nie pukamy i od którego nie oczekujemy cudów - w tym wypadku łakoci. Jak pokazuje jednak historia, mali terroryści i szantażyści niespecjalnie biorą sobie te zasady do serca. Znów będę musiała udawać, że mnie nie ma. Choć może łatwiej i lepiej byłoby po prostu kupić zapas słodyczy? Albo przynajmniej strzelbę ;)

Na koniec zaś małe, ale ważne obwieszczenie. Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie myśl o zamknięciu bloga dla nieznajomych. Zanim to jednak zrobię, chciałam być uczciwa i dać Wam szansę, aby się ujawnić. Mówię tu głównie o cichych czytelnikach, którzy czytają mnie, ale do tej pory - z  różnych przyczyn - nie zdecydowali się przywitać.

Jeśli wierzyć statystykom, moi czytelnicy rozrzuceni są po całym świecie. O ile zdecydowana większość z nich pochodzi z Polski i Irlandii, to jednak kraje takie jak Indonezja, Japonia, Kambodża, Kanada, Rosja i Hongkong wydają mi się już nieco podejrzane i zwyczajnie nie mam pewności, czy mam do czynienia z prawdziwymi ludźmi (niegroźnymi czytelnikami), złośliwymi botami, "skrobaczkami" i cyberprzestępcami.

"Tajemniczy adoratorzy" z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji też mogliby się wreszcie ujawnić. Zapewniam Was - nie gryzę (a przynajmniej dopóki nikt mnie do tego nie zmusi).

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za wejścia z tych dziwnych krajów może najzwyczajniej na świecie odpowiadać VPN, ale jednocześnie jestem pewna, że mam stałych czytelników, o których nie wiem.

A zatem, cichy czytaczu, jeśli nie chcesz natrafić na komunikat "Odmowa uprawnień. Ten blog jest otwarty tylko dla zaproszonych czytelników", skontaktuj się ze mną (pod tym postem albo mailowo - taita@onet.eu - jeśli jesteś nieśmiały) i zostaw mi swój adres mailowy, na który mogłabym wysłać zaproszenie/przepustkę.

Nie zmuszam, tylko informuję. Decyzja należy do Ciebie.