Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bez kategorii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bez kategorii. Pokaż wszystkie posty

środa, 6 lipca 2011

Przy drodze: Peace For All

Zwróciliście kiedyś uwagę na to, co najczęściej można spotkać przy drogach? Moje wspomnienia z Polski podsuwają mi głównie obrazy kapliczek, często spotykanych na wsiach. Z ostatniej wizyty w ojczyźnie i pokonaniu 150 km trasy łączącej moje rodzinne strony z lotniskiem pamiętam głównie przerażającą liczbę krzyżyków. Krzyżyków ustawionych tam ku przestrodze innym i ku pamięci tragicznie zmarłych użytkowników dróg.




Zaryzykowałabym stwierdzenie, że w Irlandii przy drogach najczęściej można spotkać owce. Te sympatyczne stworzenia są ruchomym, a jednocześnie stałym elementem tutejszego pejzażu. Oprócz owiec zobaczyć można także różnego rodzaju rzeźby. Irlandzkie przydrożne monumenty podziwiałam już wcześniej, ale dopiero po swojej ostatniej podróży wpadłam na pomysł zgrupowania ich i przedstawienia ich na blogu. Dziś pierwsza z serii przydrożnych rzeźb. Czasem po prostu nie sposób przejechać koło nich obojętnie.




W Belturbet w hrabstwie Cavan, leżącym praktycznie na granicy dzielącej Republikę od Irlandii Północnej, natrafiłam na niepozorny monument. Posąg, który na pierwszy rzut oka wydaje się być sceną ilustrującą zwyczajne pożegnanie. Wyryty na nim napis mówi jednak co innego: PEACE FOR ALL. Pokój dla wszystkich - tu nie może być mowy o jakimś tam pożegnaniu pary kochanków. Tu chodzi o głębszy sens.


Bliższe oględziny monumentu ukazują jego przejmujący charakter. W lewej ręce nagiego mężczyzny tkwi tarcza, z prawej zwisa miecz. Waleczny wojownik, ma się rozumieć. Jednak patrząc na tę rzeźbę mam wątpliwości dotyczące tego kto spośród tej dwójki jest opoką - tą silną płcią. To kobieta z twarzą zwróconą ku niebu wydaje się podtrzymywać mężczyznę. Postać kobiety reprezentuje Matkę Irlandię i pokój. Mężczyzna jest umęczonym walką bojownikiem o pokój. Jego nagość jest tutaj celowa. Obrazuje równość wszystkich ludzi: katolików jak i protestantów, rasy białej i czarnej. Przekaz rzeźby sprowadza się do podstawowego pytania: "Do we want to continue the way we are going or look at ourselves and try to resolve the situation?" - czy nadal chcemy podążać tą drogą (czyli kontynuować walkę między protestantami i katolikami), czy też może spojrzymy na siebie i znajdziemy jakieś sensowne wyjście z tej sytuacji?




Rzeźbę, której autorem jest Derek A Fitzsimons z Newbridge, zaprezentowano 1 kwietnia 1999 roku z okazji ponownego otwarcia Enniskillen Bridge, mostu łączącego hrabstwo Cavan (Republika) z Fermanagh (Irlandia Północna), wysadzonego kilka lat wcześniej.




"Peace For All" jest monumentem z brązu wzniesionym na granitowym, wyszlifowanym cokole. Artysta celowo nadał mu formę przywodzącą na myśl nagrobek i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sugerowała ona pogrzebanie w nim topora wojennego.



Dziwna sprawa. Kamienie nie potrafią mówić, a mimo to często umieją przemówić do człowieka. W moim przypadku temu monumentowi udało się tego dokonać.

czwartek, 30 czerwca 2011

Ross Castle - zamek w bajkowej scenerii

 

Ross Castle jest w moim odczuciu jednym z najbardziej malowniczo usytuowanych irlandzkich zamków. Patrząc na niego, można odnieść wrażenie, że jest to budowla wyjęta z bajek zaczynających się od "za siedmioma górami, za siedmioma lasami...". I to stwierdzenie wcale nie byłoby zbyt dalekie od prawdy. W Narodowym Parku Killarney, gdzie leży zamek, nie brakuje jezior, gór i drzew. Twierdzę okalają spokojne wody Lough Leane, a porośnięte drzewami pagórki majaczą w oddali i emanują tajemniczością.

  

Nazwa "Ross Castle" oznacza w języku irlandzkim "zamek na cyplu". Nikomu nie trzeba uzasadniać wyboru właśnie takiego nazewnictwa. Warto jednak nieco wspomnieć o historii zamku i jego specyfice.

  

Sylwetka zamku Ross ewidentnie wskazuje na to, że budowla powstała w niespokojnych średniowiecznych czasach i pełniła funkcje obronne. Twierdzę wzniósł pod koniec XV wieku ówczesny klan rządzący Killarney - ród O'Donoghue. Zamek nie pozostał jednak w rękach jednej i tej samej rodziny. Z biegiem czasu przechodził w posiadanie innych klanów, został poddawany różnym modyfikacjom architektonicznym, a w pewnym okresie pełnił nawet funkcję koszar wojskowych.

  

To właśnie wyżej wspomniane modyfikacje, przeprowadzone pod koniec XVII wieku w celu dobudowy dodatkowego pomieszczenia, pozbawiły twierdzę dwóch z czterech narożnych wież obronnych umiejscowionych w murze otaczającym zamek.


  


Warto również wspomnieć, że zamek był ostatnią twierdzą w prowincji Munster, zdobytą przez wojska Cromwella. To właśnie z tym wydarzeniem wiąże się pewna historia. Otóż przepowiednia dotycząca Ross Castle mówiła, że twierdza nigdy nie zostanie zdobyta od lądu. Obrońcy zamku mogli obawiać się tylko jednego - ataku od strony jeziora.

  

Kiedy w 1652 roku trwające kilka miesięcy oblężenie zamku nie przynosiło pożądanych rezultatów, generał Ludlow zarządził atak drogą wodną. Kiedy obrońcy Ross Castle zobaczyli na jeziorze łodzie wrogich wojsk, uwierzyli, że oto właśnie sprawdza się przepowiednia. Poddali się. Niektórzy twierdzą jednak, że Lord Muskerry już wcześniej podjął decyzję o kapitulacji, a atak od wody był tylko pretekstem do poddania się.

  

Mogłoby się zdawać, że zamek bez nawiedzającego go ducha, albo chociaż ciekawej legendy to zamek mało intrygujący. Z Ross Castle wiąże się i jedno i drugie. Z pokolenia na pokolenie ludność przekazywała sobie legendę o członku rodu O'Donoghue. Wedle lokalnych podań nieszczęśnik wypadł z okna swojej komnaty znajdującej się u samej góry zamku. Został pochłonięty przez jezioro, a wraz z nim przepadł także jego dobytek: koń, stolik i biblioteczka. Jego duch ma zamieszkiwać teraz w pałacu na dnie jeziora. Co siedem lat zaś ma się on wyłaniać z jeziora - zawsze w pierwszy poranek maja, aby na swym dostojnym rumaku okrążać wody Lough Leane. Mówi się, że ten komu uda się go dostrzec, będzie miał zagwarantowane szczęście do końca swego życia.


  


Choć bryła zamku jest raczej przeciętna, twierdza jest naprawdę urocza. Jest to głównie zasługa wyjątkowo malowniczego pejzażu. Przybywają tu nie tylko miłośnicy średniowiecznych budowli i ich tajemnic, lecz także zwolennicy piękna natury: amatorzy wycieczek pieszych i rejsów. Tuż koło zamku cumują łodzie. Chętni mogą wybrać się na ich pokładzie na pobliską Innisfallen Island, by z bliska przyjrzeć się wysepce i tamtejszym ruinom.

  

Ross Castle warto odwiedzić nie tylko dla atrakcji, które oferuje na zewnątrz, lecz także dla jego wnętrza. Różnej wysokości spiralne schodki zaprowadzą nas do komnat, gdzie będziemy mogli podziwiać zabytkowe meble pochodzące z XVI i XVII wieku. W sali bankietowej będziemy mogli natomiast zobaczyć imponujący dębowy dach zrekonstruowany według oryginalnej metody, a duże okno umożliwi nam podziwianie panoramy jeziora i gór.

  

Choć z reguły nie przepadam za grupowym zwiedzaniem w towarzystwie przewodnika, tutaj absolutnie mi to nie przeszkadzało. Grupa była stosunkowo niewielka, a żywiołowa i sympatyczna Pani Przewodnik w ciekawy sposób przybliżyła mi historię zamku. Wizyta zdecydowanie godna polecenia. Jedynym minusem był zakaz robienia fotografii wewnątrz zamku.

  

Polecam.

środa, 15 czerwca 2011

Irlandzkie wieże Martello

 

Każdy, kto dłużej przebywana Zielonej Wyspie, musi pewnego dnia stanąć oko w oko z dość nietypowymikonstrukcjami architektonicznymi Irlandii. Mam tu na myśli tutejsze wieże.Generalnie wyróżnić można dwa rodzaje tego typu budowli. Pierwszy z nich tookrągłe wieże - długie, smukłe i zazwyczaj całkiem wdzięczne obiekty. Drugirodzaj to wieże Martello, już nie tak urodziwe, lecz głównie masywne, ciężkie,wręcz toporne. Choć na pierwszy rzut oka wieże różnią się od siebie tak jakFlip od Flapa, mają więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać.

  

Pewien żeglarz, zapytany owieże Martello, powiedział, że wzniesiono je na użytek diabła, a także po to,by zadowolić sekretarza wojennego i wprawiać w zdumienie przyszłe pokolenia. Itak oto kilkadziesiąt wież Martello lepiej lub mniej komponuje się warchitekturę wyspy i zadziwia wielu turystów, jako że ich historia nie jestpowszechnie znana.

  

Niezgrabne sylwetki tychkonstrukcji nie zostały wzniesione po to, by stanowić obraz przyjemny dla oka.Miały pełnić funkcję defensywną, bo wieże Martello to nic innego jak małe fortyobronne budowane przez Brytyjczyków na początku XIX wieku. Jednak to nie w tymwieku należałoby upatrywać początku tego typu budowli. Otóż warto wiedzieć, żeprototypem Martello tower była okrągła wieża obronna znajdująca się na Korsyce,w Mortella Point. Korsykańczycy wznosili fortece tego typu już w XV wieku, abystrzec swej wyspy przed północnoafrykańskimi piratami. Dlaczego zaś wieżenazywają się Martello a nie Mortella? Ktoś się przejęzyczył, ktoś źle usłyszał.Wdał się lapsus, a efekt jest taki a nie inny.

  

Kiedy w 1794 roku dwabrytyjskie statki wojenne przypuściły atak na wieżę w Mortella Point, Francuzidzielnie się bronili, a wieża świetnie zdawała egzamin ze swej funkcji obronnej.Zamieniła się w ruinę dopiero po dwóch dniach ciężkiej walki i armatniegoostrzeliwania. Brytyjczycy byli pod tak dużym wrażeniem, że postanowili w tensam sposób zabezpieczyć swoje wybrzeża, a także te irlandzkie. A wszystko to wobawie przed ewentualną inwazją ze strony Napoleona. Powstał zatem szereg wież,najbardziej skupionych na południowym wschodzie Anglii, a także wschodnimwybrzeżu Irlandii. W samym tylko kraju Guinnessa wzniesiono 50 wież Martello, zczego aż 28 w okolicach Zatoki Dublińskiej.

  

Jak scharakteryzować wieżetego typu? Każda z nich była okrągła i szeroka [nawet 15 metrów szerokości], miałagrube ściany dodatkowo wzmacniane od strony morza. Najsłabszym punktem Martellobyły drzwi, dlatego też nie znajdowały się one naprzeciwko morza, lecz poprzeciwnej stronie. Były też dodatkowo umieszczane kilka metrów nad ziemią - dowieży wchodziło się po drabinie, którą następnie wciągano do środka.

  

Wnętrze wieży Martellozawierało zazwyczaj trzy kondygnacje. Czasami dodatkowo także piwnicę. Każda wieża miała studnię lub zbiornik, którydzięki wewnętrznemu systemowi drenów był napełniany deszczówką. Parter wykorzystywanogłównie jako skład na amunicję i zapasy. Pierwsze piętro służyło z kolei jakokwatera dla oddziału liczącego zazwyczaj jednego oficera i 24 żołnierzy.Wojsko miało tutaj do dyspozycji kominki i piecyki z powodzeniem wykorzystywanedo ogrzewania i gotowania. Na płaskim dachu wieży mocowano zazwyczaj jedną lubdwie armaty na specjalnych platformach, które w razie potrzeby swobodnie możnabyło obracać o 360 stopni.

  

Oczekiwany najazdNapoleona nigdy nie nastąpił, a wieże nie przeszły swojego chrztu bojowego. Donaszych czasów przetrwało wiele wież Martello. W samych tylko okolicach Dublinajest ich ponad 21. Choć wszystkie noszą tę samą nazwę, różnią się nieco odsiebie. Nie tylko stanem w jakim przetrwały, lecz także pełnioną funkcją.

  

Częśćirlandzkich wież Martello nie przetrwała próby czasu. Część trafiła w ręce prywatne,i została odrestaurowana. Swego czasu wieża w Bray należała do samego Bono zU2. Część jest zamieszkana, a część opuszczona. Jedne bardziej popularne, inneprawie całkiem zapomniane, nadniszczone i porośnięte bluszczem. Jedna znajbardziej sławnych wież Martello znajduje się w uroczej wiosce Sandycove isłuży jako muzeum Jamesa Joyca'a. To właśnie w niej mieszkał przez pewien czasJoyce wraz ze swoim przyjacielem Oliverem St. Gogartym. I to właśnie ta wieżazostała opisana w sławnym "Ulyssesie" Joyce'a. 

niedziela, 29 maja 2011

Jerpoint Abbey - najładniejsze opactwo Irlandii

 

Zdarzyło się Wam kiedyś przejechać koło jakiegoś opactwa w Irlandii i pomyśleć sobie "Phi, znowu jakieś nieciekawe ruiny klasztorne, nawet nie ma sensu się tu zatrzymywać!". Tak? To absolutnie nie powtarzajcie tego numeru w przypadku Opactwa Jerpoint. Dlaczego? Bo po pierwsze spotka Was klątwa Białych Mnichów, a po drugie zrobicie niewybaczalny błąd. Jerpoint Abbey leżące w hrabstwie Kilkenny to jedno z najbardziej finezyjnych opactw Irlandii.

  

Dobra. Do rzeczy. Żartowałam z tą klątwą. Otrzyjcie pot z czoła i rozluźnijcie mięśnie. Pisałam jednak jak najbardziej poważnie o urodzie ruin. Nie lubicie zwiedzać eklezjastycznych obiektów? Zróbcie wyjątek i zwiedźcie chociaż ten. Jeśli obiecacie, że nie doniesiecie na mnie do irlandzkiej izby turystyki, zdradzę Wam, że jak już zobaczycie monastyr Jerpoint, to możecie odpuścić sobie pozostałe ruiny cysterskie na wyspie. Ładniejszych prawdopodobnie nie znajdziecie. Oryginalność tego kompleksu objawia się w uroczych kamiennych płaskorzeźbach. I to chociażby tylko dla nich warto obejrzeć opactwo.

  

Ciężko jest zweryfikować datę założenia klasztoru Jerpoint. Umownie przyjmuje się, że budowlę wzniesiono dla benedyktyńskich mnichów około roku 1160. Jednak już dwadzieścia lat później opactwo trafiło w ręce cysterskich mnichów z Baltinglass Abbey, położonego w uroczym hrabstwie Wicklow. I tutaj kończy się historia benedyktynów, a zaczyna cystersów.


  


Długo można by było opowiadać o samych cystersach. Z ważniejszych rzeczy warto wspomnieć, iż często nazywani są oni Białymi Mnichami, choć nazwa ta może nie do końca jest adekwatna. Cystersi noszą biały habit, jednak spora jego część przykryta jest czarnym szkaplerzem.

  

  


Zakon cysterski został założony we Francji w 1098 roku, a jego bracia żyją według reguły spisanej przez świętego Benedykta. Reguła jest prosta i tak naprawdę streścić ją można w trzech słowach. Ora et labora. Módl się i pracuj. Życie w ascezie miało być tym, co według świętego przybliżało zakonników do Boga. Tak więc mnisi pod szlachetnych hasłem swojego zakonu wyszukiwali ustronne miejsca, które zapewniłyby im ciszę potrzebną do modlitw i ograniczyły kontakt z innymi ludźmi.

  

Jako że zakonnicy przestrzegać musieli dość restrykcyjnych zasad, a większość dnia zabierać im miała medytacja, pojawiła się potrzeba "rąk do pracy". Ktoś musiał obsługiwać młyny, dokarmiać owce i kozy, czy też zajmować się pracą w kuchni, ogrodach i spiżarni. Opactwo musiało być samowystarczalne. Od tego byli konwersi. Zakonnicy drugiej kategorii. Ludzie od "czarnej roboty". To oni dbali o potrzeby zakonników. W 1228 roku w Jerpoint naliczono tylko 36mnichów i aż 50 konwersów, zwanych także czasami braćmi laikami.


  


Taki rodzaj życia najwyraźniej nieco rozleniwił samych mnichów. Kiedy w tym samym roku opat z Clairvaux dokonał inspekcji w Jerpoint, był zgorszony tym, co zobaczył. Życie mnichów zbyt oscylowało wokół rozmów, jedzenia i picia. Za dużo było kontaktu ze światem zewnętrznym, za mało modlitw i medytacji.

  

Spore odejście od rygorystycznych reguł cysterskich widoczne jest także w architekturze opactwa. Początkowo klasztory były budynkami wyjątkowo skromnymi. Bez zbędnych zdobień, malowideł i rzeźb. Miały przede wszystkim być funkcjonale. Proste i użyteczne. Dopiero w XII wieku uległo to zmianie. Do 1134 roku natomiast obowiązywał zakaz przedstawiania wizerunku zwierząt i ludzi, który rzecz jasna nie obejmował postaci Jezusa Chrystusa.

  

Nadejście XIII wieku to swego rodzaju przełom w cysterskiej architekturze. Zaczęto wprowadzać przeróżne detale architektoniczne, a to niebywale wpłynęło na atrakcyjność danych obiektów.

  

Jerpoint Abbey jest kompleksem budynków i detali pochodzących z różnych wieków. Do najstarszej części zalicza się wschodnią część kościoła, w skład której wchodzą transepty i kaplica. To tu znajduje się ciekawy grób z misternie wykonanymi płaskorzeźbami tak zwanych "weepers" czyli płaczek.


  


Ta piękna praca w kamieniu to dzieło sławnej rzeźbiarskiej rodziny O'Tunney. Palce same chcą dotykać tych zimnych zarysów szat i nieruchomych twarzy wyrzeźbionych postaci. Postaci, które z lekkim monalisowskim uśmieszkiem spoglądają na turystów. I które mają rozkosznie odkryte bose stopy. 

  

Duża duma - jeśli nie największa - opactwa Jerpoint to częściowo odrestaurowane płaskorzeźby umieszczone w arkadach w krużganku. Wspaniała galeria ludzkich i zwierzęcych postaci: od biskupa, poprzez uzbrojonego rycerza, damę w eleganckiej sukni, smoka, a nawet mnicha z bólem brzucha.


  


W opactwie znajduje się także szereg innych obiektów architektonicznych. Zalecam zwiedzanie w towarzystwie przewodnika. Bez jego pomocy możecie pominąć część atrakcyjnych i mało wyeksponowanych detali. Nie każdy jest tak widoczny, jak dodana w XV wieku wieża górująca nad opactwem.


  


Jerpoint Abbey podzieliło los wielu innych opactw. Zostało rozwiązane w 1540 roku na rozkaz Henryka VIII Tudora. Znajdujące się w nim dobra zostały skonfiskowane. Rok później nie było już dachu okrywającego kaplicę. To właśnie wtedy rozpoczął się powolny proces niszczenia, do którego przyczynili się w głównej mierze królewscy komisarze wydając rozkaz zburzenia kilku budynków opactwa. Po rozwiązaniu opactwa koncesję na użytkowanie gruntów otrzymał James Butler, hrabia Ormondu.


  

poniedziałek, 23 maja 2011

Święty, który stracił głowę

Opisując w poprzednim poście Droghedę i jej główne atrakcje, nie przez przypadek pominęłam jedną z nich - St. Peter's Church, czyli Kościół świętego Piotra. To zabytek, któremu zdecydowanie warto poświęcić osobną notkę. A dlaczego? O tym dowiecie się już wkrótce.


  


Aby wpis był w miarę sensowny i klarowny, wypadałoby zacząć od tego, że w Droghedzie znajdują się dwa kościoły noszące nazwę St. Peter's Church. Obydwa znajdują się w bliskiej odległości od siebie. Główna różnica polega na tym, że świątynia znajdująca się przy West Street, głównej arterii miasta, jest rzymskokatolicka, natomiast ta usytuowana na Magdalene Street protestancka.  To o tej pierwszej będę pisać.

  

Do świątyni można by było trafić nawet bez konsultacji z mapą. Wystarczyłoby podążać w kierunku iglicy dominującej w panoramie miasta. Kiedy docieram do celu mojej podróży, zatrzymuję się na dłużej. Stoję przed imponującą i - co tu dużo mówić - naprawdę ładną budowlą. Nie spodziewałam się, że jej wygląd na dłużej przykuje moją uwagę.

  

Ładny ten kościół, myślę sobie. Naprawdę ciekawy architektonicznie. Kiedy stoimy przed jego fasadą, starając się uchwycić całą budowlę w kadrze, podchodzi do nas mieszkaniec Droghedy. Według mojego opisu: sędziwy i sympatyczny. Według Połówka: przede wszystkim STRASZNY z wyglądu. Irlandczyk gorąco poleca nam wejść do środka budowli, bo przyjrzeć się zgromadzonym tam relikwiom. Nie zobaczycie tego nigdzie indziej - prorokuje staruszek i oddala się w sobie tylko znanym kierunku [albo w wersji Połówka: na plan horroru].

  

Musicie wiedzieć, że St. Peter's Church nie jest takim zwykłym kościołem. To memoriał poświęcony męczennikowi i świętemu - Oliverowi Plunkettowi. Ale o tym już za chwilę. Pierwsze prace nad kościołem świętego Piotra rozpoczęły się w 1791 roku i były prowadzone w oparciu o plan czołowego architekta ówczesnego okresu, Francisa Johnstona. Nic zatem dziwnego, że budowla była wtedy uważana za jedną z najpiękniejszych irlandzkich świątyń rzymskokatolickich.

  

Z upływem lat i postępem czasu budowla została uznana za staroświecką i zbyt skromną. Pojawiła się potrzeba rozbudowy kościoła. Ogłoszono zatem "przetarg" na przemodelowanie świątyni i z 25 zgłoszonych prac wyłoniono mistrzowski plan autorstwa dwóch dublińczyków. Ceremonię położenia kamienia węgielnego przeprowadzono z wielką pompą  w dwusetną rocznicę śmierci Plunketta. Nie będę się rozwodzić nad szczegółami prac budowlanych - wystarczy zapamiętać, że obecna postać kościoła zawiera kilka elementów tego pierwotnego, jak chociażby ambonę, czy rozetę w południowym transepcie.


  


Neogotycka fasada świątyni to misterna praca wykonana z lokalnego wapienia. Wewnątrz budowli dominuje z kolei granit. Budowla przyozdobiona jest nie tylko wysoką na prawie 70 metrów wieżą, lecz także kilkoma płaskorzeźbami i figurami. Główne statuy reprezentują św. Piotra i św. Olivera Plunketta. Wejścia do budowli strzegą marmurowe posągi: po prawej św. Józef, a po lewej Najświętsza Maryja Panna.

  

Wnętrze świątyni zawiera nie tylko niezbędne elementy wyposażenia każdego kościoła. W jego centralnej części, poniżej ołtarza, znajduje się imponująca płaskorzeźba wykonana z czystej postaci marmuru włoskiego pochodzenia. To "The Last Supper". Ostatnia Wieczerza. Imponuje nie tyle sam materiał, z którego wykonano płaskorzeźbę, lecz przede wszystkim wspaniałe odwzorowanie wszystkich detali.

  

Uwagę największej części turystów skupia jednak relikwiarz w lewej nawie. Wykonany z solidnego mosiądzu, chroniony grubą szybą i zdobiony długą na 9 metrów szpilą skrywa zabalsamowaną głowę świętego Olivera Plunketta, dawnego arcybiskupa Armagh i prymasa Irlandii. Obok zgromadzono jego korespondencję więzienną, garstkę kości, a także drzwi do celi, w której Plunkett spędził swoje ostatnie lata życia.

  

Dlaczego święty został świętym? Dlaczego jego głowa trafiła na widok publiczny? Plunkett urodził się w arystokratycznej angloirlandzkiej rodzinie w Loughcrew. Żył w czasach, kiedy katolicy nie mieli łatwego życia. To czasy wprowadzenia Praw Karnych: represjonowania katolickiej części społeczeństwa i faworyzowania protestantyzmu. Z uwagi na panującą sytuację katolicy musieli odprawiać msze święte w ukryciu. Przez ten trudny czas Plunkett cały czas prowadził swoje owieczki. Nauczał, bierzmował, udzielał święceń kapłańskich, narażał swoje życie.


  


W 1679 roku arcybiskup został aresztowany i oskarżony o spisek papieski. Spisek całkowicie wymyślony przez Titusa Oatesa. Po spędzeniu ośmiu miesięcy w Newgate Prison w Anglii, przetransportowano go do wioski Tyburn słynącej z dokonywanych tam egzekucji. To właśnie tam, 1.07.1681 roku, Oliver Plunkett został powieszony, a jego zwłoki poćwiartowane i spalone. Następnego dnia spisek został zdemaskowany. Oates zaś przywiązany do pręgierza, wychłostany i zamknięty w więzieniu za krzywoprzysięstwo. Nie wróciło to jednak życia ani Plunkettowi ani 35 innym mężczyznom straconym za rzekomy współudział.


  


Dzięki przyjacielowi Plunketta udało się ocalić od ognia głowę i przedramiona arcybiskupa. Głowa trafiła najpierw do Rzymu, a potem do Droghedy. Dziś może oglądać ją każdy, kto chce. Niektórzy specjalnie dla niej przyjeżdżają z oddalonych części kraju, a niekiedy i świata.


 

relikwiarz zawierający kości


Kiedy stoję tuż obok relikwiarza, do kościoła wpada grupka dzieciaków. Z podnieceniem i dziecięcą ciekawością pokazują palcami na głowę umieszczoną w relikwiarzu. Oglądają, chichoczą, uciekają. Dla nich to super atrakcja. Można się pochwalić kolegom, że się widziało autentyczną, odrąbaną głowę jakiegoś tam faceta. A kim on był - to już nie jest istotne.


 



Plunkett został kanonizowany w 1975 roku. Cztery lata później papież Polak zawitał do Droghedy, by pomodlić się przed relikwiami świętego. Jan Paweł II odszedł, ale została po nim pamiątka - krzesło, na którym siedział. Do wglądu w kościele. Podobnie jak relikwie "True Cross", które uważa się za pochodzące z krzyża, na którym zmarł Jezus.


  


W 1990 roku głowa zaczęła wykazywać ślady rozkładu, zatem zdecydowano się poddać ją odpowiednim badaniom DNA mającym na celu zweryfikowanie jej autentyczności. Wyniki ekspertyzy okazały się satysfakcjonujące. Głowa świętego znów została umieszczona w relikwiarzu. I to właśnie tu - w kapsule wypełnionej silikażelem - można ją dzisiaj oglądać.