Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cejrowski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cejrowski. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 grudnia 2015

Pseudorecenzja "Wyspy na prerii" Cejrowskiego

Na wielu blogach goszczą dziś podsumowania roczne, i u mnie chyba też się takie pojawi – a przynajmniej jego obrazkowa wersja – w nieco późniejszym czasie. Dziś chciałam jednak opublikować wpis o „Wyspie na prerii” Cejrowskiego, jako że obiecałam go Zielakowi już dobre kilka miesięcy temu. Ciążyła mi ta obietnica niczym koło młyńskie uwiązane u szyi. Robię to dziś, jako że to już ostatni dzień roku - gdyby ktoś nie zauważył - a ja nie chciałabym wkraczać w nowy z niezrealizowanymi obietnicami.



Cejrowskiego nie trzeba zbytnio przedstawiać. „Kto go nie zna, ten coś przegapił”. To ten typ, którego się nie zapomina, nawet jeśli na przyjęciu byli przystojniejsi i młodsi od niego. To ten niepokorny rodzaj człowieka, który albo zjednuje sobie dożywotnich przyjaciół, albo wrogów aż po grób. Zawsze i wszędzie wali prawdą i kontrowersyjnymi poglądami wszystkim wokół. I ma gdzieś, że jego słowa bolą jak ciosy od samego Mike’a Tysona.



Ty mówisz Cejrowski, ja widzę kolorowego jak papuga ara człowieka, który nosi się nonszalancko, chodzi boso i z zamiłowaniem pija yerba mate.  Ty mówisz „podróżnik WC”, ja widzę tego podróżnika w krzykliwej, wzorzystej koszuli. Gdyby przewiesić mu przez szyję łańcuch z bugenwilli, można by go wziąć za turystę, który dopiero co wrócił z egzotycznych czasów na Hawajach.



Jego wizerunek artystyczny nie bardzo pasuje do polskich realiów, ale kto powiedział, że ma pasować? Mam nieodparte wrażenie, że Cejrowski, jako cynik i bystry obserwator rzeczywistości oraz zachowań ludzkich, celowo wkłada kij w mrowisko, celowo prowokuje. Myślę też, że częściowo czerpie z tego przyjemność i ma niejednokrotnie niezły ubaw, kiedy ludzie pozbawieni dystansu do siebie, do otaczającego ich świata, bez grama wyrozumiałości dla cudzych poglądów i bez krztyny poczucia humoru, zaczynają się pieklić i buchać parą z nosa z tego całego rozwścieczenia.



Ale dość o samym autorze, mimo że można o nim długo jeszcze rozprawiać. Czas napisać co nieco o jego książce.



Zacznę może od tego, co najbardziej rzuca się w oczy, czyli od okładki. Niby wiemy, że nie liczy się pudełko, ale jego zawartość, że nie ocenia się książki po okładce, ale ile z nas tak naprawdę to robi? Mnie samej jeszcze do niedawna wydawało się, że nie przywiązuję wielkiej uwagi do okładki, aż pewnego dnia zauważyłam, że byłam w błędzie. Stojąc przed półkami wypełnionymi książkami, nie zacznę po kolei przeglądać każdej z nich. Najpierw chwycę za te, które trafiły w moją estetykę, które są ładne i ciekawe. Intrygujące.


Jest niewielu autorów, których książki mogę kupić w ciemno, bo wiem, że ich treść na pewno mnie usatysfakcjonuje. Cejrowski jest jednym z nich. Bo on ma to, czego kupić się nie da – niepodrabialny styl, lekkie pióro, poczucie humoru. A mając to, można pisać praktycznie o wszystkim. Nawet o życiu seksualnym mrówek. Temat nie jest najważniejszy. Ważne jak go przedstawisz.


Jego podróżnicze książki są zawsze pięknie wydane i niemal każda z nich stanowi dzieło poligrafii. Solidne twarde oprawy, dobry jakościowo papier, dużo kolorowych zdjęć – to wszystko do mnie jak najbardziej przemawia. Każda książka, którą biorę do ręki, jest obiecującą zapowiedzią ciekawej przygody. I z „Wyspą na prerii” nie jest inaczej. Co prawda książka należy do serii z Tukanem, a co za tym idzie, lekko odstaje graficznie od cyklu z gringo, ale kiedy postawi się je obok siebie, widać, że to jedna i ta sama rodzina. Stara, dobra rodzina.


Ostatnie książki Cejrowskiego przyzwyczaiły czytelnika do egzotycznych wypraw w głąb Ameryki Południowej. „Wyspa na prerii” jest nieco bardziej „swojska” pod względem tematyki. Autor zostawia czytelnika na tej samej zachodniej półkuli, ale przenosi go na inny kontynent, tym razem do Ameryki Północnej, a dokładniej mówiąc na południowy zachód USA, do graniczącej z Meksykiem Arizony.


Zamiast Indian są kowboje. Zamiast złowrogiej dżungli jest wypalona słońcem preria. A na niej mały, liczący sobie 40 m kwadratowych domek. I niewielkie rancho na 200 akrach ziemi. Autor wszedł w posiadanie swojego amerykańskiego dobytku na Dzikim Zachodzie będąc jeszcze nieopierzonym żółtodziobem. Jak sam pisze; „Miałem go krótko: dostałem, wygrałem, kupiłem, pomieszkałem jakiś czas, a potem zostawiłem pośród suchej prerii daleko stąd i dawno temu.”


Kiedy on włóczył się po świecie jego mały, drewniany domek stał i czekał. Oczywiście czas nadgryzł go swoim zębem, ale podczas tych 20 lat nieobecności domek był reperowany, sprzątany i chwilowo zamieszkiwany. Przez kogo? Przez wędrujących obcych, bo jak mówi stary zwyczaj Dzikiego Zachodu: ludzie w potrzebie mogą chwilowo zatrzymać się w opuszczonych domostwach. Muszą tylko spełnić jeden warunek: zostawić je w lepszym stanie, niż je zastali. Przetrwał więc drewniany dom różne pogodowe zawieruchy, dzięki czemu stał się inspiracją do napisania kolejnej książki.


Jak wspomniałam, tematyka w „Wyspie na prerii” może nie być dla niektórych zbyt atrakcyjna, ale po przeczytaniu książki stwierdzam, że Cejrowski żyje i ma się dobrze. Upływający czas nie odebrał mu ani zmysłu spostrzegawczości, ani celnych uwag, ani ciętych ripost. Ani też daru zainteresowania sobą innych. Stany Zjednoczone nigdy nie były specjalnie wysoko na mojej podróżniczej liście i nie wybieram się tam w najbliższym czasie. Nawet teraz, gdybym miała darmową możliwość wyjazdu, Dziki Zachód nie byłby moim pierwszym wyborem. Jako nastolatka bez wahania wybrałabym Seattle z uwagi na Kurta Cobaina i Nirvanę. Dziś pewnie wahałabym się bardziej nad San Francisco i zobaczeniem Golden Gate lub nad górzystą Montaną. Ale mimo to książkę przeczytałam ze sporym zainteresowaniem. I dużo z niej wyniosłam. Po jej lekturze Dziki Zachód już nie jest ani taki dziki, ani taki daleki. Ona mi go znacznie przybliżyła.


Polecam. Nawet tym, którzy nie przepadają za pierwszoosobową narracją.