Na skalistej wysepce obmywanej wodami Jeziora Genewskiego w zacnym towarzystwie majestatycznych Alp znajduje się najpopularniejszy zamek Szwajcarii. Co roku z różnych zakątków świata przybywają tu setki tysięcy turystów, a ja jak najbardziej pełna jestem zrozumienia dla ich zachowania. Bo choć oczywiście można wymarzyć sobie jeszcze bardziej romantyczną scenerię, twierdza i tak do złudzenia wydaje się być obiektem przeniesionym z bajek o księżniczkach żyjących w zamkach za siedmioma górami i siedmioma lasami.
Château de Chillon, przywodzący na myśl disneyowski zamek, ma bardzo melodyjną i przyjemną dla ucha nazwę. Ale tylko w języku francuskim. Jej polski odpowiednik – Czyllon – już taki nie jest. Francuskiemu Chillon odebrano lekkość i melodyjność, przez co polska wersja stała się dla mnie ciężka i przywołująca na myśl same negatywne konotacje jak chociażby... czyrak i Czarnobyl. W ramach mojego skromnego protestu celowo będę ją bojkotować.
Położenie zamku jest nie tylko idealne z punktu widzenia turysty, lecz przede wszystkim jego właścicieli. Fantastyczne właściwości obronne wysepki, na której wybudowano twierdzę doceniano już w zamierzchłej przeszłości. Już w epoce brązu pojawiły się tu pierwsze ślady osadnictwa, a książęta sabaudzcy – późniejsi właściciele twierdzy – doskonale wykorzystywali jej atuty. Zamek dysponował wspaniałymi warunkami obronnymi i umożliwiał kontrolę szlaków handlowych.
Z samochodowej perspektywy zamek wydał mi się stosunkowo niewielki, ale nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, by pominąć jego zwiedzanie. Choć jego zewnętrzna otoczka jest wspaniała, to jednak nie powinno się poprzestać na podziwianiu jej. Grzechem nie jest niezwiedzenie tego zamku w ciągu całej swojej egzystencji, ale celowe pominięcie go, kiedy już znaleźliśmy się u jego bram.
Nie od razu Rzym zbudowano i nie od razu powstał zamek Chillon. Przez długi czas twierdzę zamieszkiwali książęta sabaudzcy, a później starości berneńscy. Współcześnie warownia należy do kantonu Vaud. Każdy z właścicieli dołożył swoje trzy grosze do wyglądu twierdzy, w efekcie otrzymaliśmy perełkę architektoniczną o dwóch twarzach: warowni i eleganckiej rezydencji wypoczynkowej. Od strony lądu zamek prezentuje szereg elementów defensywnych, ale od strony jeziora już nie przypomina naszpikowanej pułapkami twierdzy obronnej – jezioro same w sobie pełniło doskonałą funkcję obronną.
Za sześć franków szwajcarskich weszłam w tymczasowe posiadanie audioprzewodnika w postaci iPoda i muszę przyznać, że fajnie zwiedzało się zamek ze słuchawkami na uszach. Już po obejściu kilku pomieszczeń wiedziałam, że moje pierwsze wrażenie dotyczące wielkości twierdzy było jak najbardziej złudne i mylne. Bo tak naprawdę na zamek Chillon składa się zbiór czterech dziedzińców i kilkudziesięciu pomieszczeń. Zamkowe wnętrze to siatka korytarzy nieustannie prowadzących z jednej komnaty do drugiej. To swoisty labirynt złożony z niezliczonej ilości schodków, zakamarków, miniaturowych pomieszczeń takich jak chociażby dwuosobowa latryna, ale również okazałych sal mogących pomieścić spory tłumek.
Choć wnętrze udekorowane jest raczej skromną ilością mebli, twierdza i tak sama się broni. Kiedy wydaje się nam, że już widzieliśmy w zamku wszystko to, co jest najciekawsze, niespodziewanie natrafiamy na panoramę autentycznie odbierającą mowę, albo na imponujące dzieła malarstwa temperskiego.
Gdyby ktoś w tamtym momencie kazał mi wymyślić hasło reklamujące tę twierdzę, zaproponowałbym jedno zdanie: Chillon has it all. Piękne widoki przeplatają się tu z ciekawym wnętrzem, mroczną historią i zakamarkami wywołującymi przyjemne dreszcze ekscytacji. Czy naprawdę można chcieć czegoś więcej?
Mroczna a zarazem urocza twierdza Chillon stanowiła inspirację dla wielu wybitnych postaci literackiego świata. W XIX wieku zamek został spopularyzowany przez wielu pisarzy i poetów. W jego wnętrzu gościły takie sławy jak: Victor Hugo, Mark Twain, Charles Dickens czy Hans Christian Andersen. Zjawił się tu także George Byron ze swym przyjacielem Percym Bysshe Shelleyem. Po zwiedzeniu lochów, w których przetrzymywano przykutego do jednego z kilku filarów François Bonivarda, Byron poczuł potrzebę przelania myśli na papier. Bonivard, szwajcarski patriota próbujący doprowadzić do obalenia rządów księcia sabaudzkiego, doskonale wpisał się się ramy bohatera bajronowskiego. Tak powstał „Więzień Czyllonu” i choć nie było to magnum opus Byrona, dzieło i tak zyskało sławę.
A lochy? Lochy robią wrażenie. Podobnie jak krypta i parę innych zakamarków, do których weszłam i autentycznie poczułam przyjemny dreszczyk ekscytacji. W tym ogromnym zamku o ogromnej popularności bardzo często zdarzały się momenty, w których przebywałam sama. Sam na sam z mroczną historią, z zimnymi ścianami i lochami, które choć zimne i wrogie, budziły jednak podziw: ze względu na swoją specyfikę, na swe imponujące sklepienie, z uwagi na to, że dosłownie wykuto je ze skały. Ze względu na swój klimatyczny charakter.
Te kilka kamiennych filarów podtrzymujących sufit w połączeniu z nagimi skałami umiejętnie tworzyło atmosferę. To tu kiedyś więziono Bonivarda i innych nieszczęśników. To tu Byron dokonał swojego małego aktu wandalizmu i na jednym z filarów wyrył swoje nazwisko, które dziś oczywiście pięknie się eksponuje, a nie próbuje zlikwidować, jak zapewne uczyniono by w przypadku zwykłego zjadacza chleba. Bo przecież nie od dziś wiadomo że na świecie są równi i równiejsi.
Ze względu na liczbę turystów odwiedzających tę atrakcję Szwajcarii zamek może jawić się w oczach niektórych ludzi jako tourist trap. Owszem, wyremontowano go głównie z uwagi na korzyści materialne dostarczane przez nieustannie napływających turystów, ale za cenę 12 franków szwajcarskich oferuje się nam nie tylko możliwość przejścia przez osiemnastowieczny most, zastępujący niegdyś ten oryginalny, zwodzony, ale przede wszystkim szansę przeniesienia się w świat tej niesamowitej twierdzy. I ja taką ofertę biorę w ciemno. Z wielkim uśmiechem na twarzy i świadomością dobrze zakończonej transakcji.
"drzewo pamięci" - liczba "listków" to liczba ofiar spalonych na stosie za czarnoksięstwo
Kiedy po półtorej godziny zwiedzania opuściłam zamkowe mury, wiedziałam, że stosunek ceny do jakości oceniłabym jako naprawdę bardzo dobry. Są atrakcje turystyczne, po zwiedzeniu których turysta czuje się wykorzystany materialnie. Oszukany. Mnie cały czas towarzyszyło uczucie dobrze wydanych pieniędzy, a malutkie rozczarowanie kiełkujące gdzieś w moim wnętrzu dotyczyło tylko i wyłącznie złego światła, które nie pozwalało na uwiecznienie prawdziwego, zewnętrznego piękna twierdzy. Ale to akurat dało się naprawić dzień później o poranku.
Niemalże dwieście lat po wizycie Byrona do zamku przybyłam ja. I choć pod wpływem swej wizyty i kumulujących się we mnie wrażeń i emocji nie napisałam żadnego wybitnego dzieła, musiałam z kimś podzielić się swoim entuzjazmem. Tyle czasu minęło, a czytając urywki bajronowskiego poematu można stwierdzić tylko jedno: damn, the guy was right.