Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Offaly. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Offaly. Pokaż wszystkie posty

sobota, 16 czerwca 2012

Durrow Abbey - opactwo świętego Kolumby

 

Wiedziałam, co kryje się za czarną, ozdobną bramą z kutego żelaza, ale mimo to odczuwałam zaciekawienie. Kiedy nieco trzy lata temu zjawiłam się tutaj, miejsce do którego zmierzałam było w stanie agonalnym. Wspomniana brama przywoływała wtedy na myśl wiekowe wrota do jakiejś starej i zapomnianej przez wszystkich rezydencji. Rdza pokryła pręty, lakier dawno wyblakł i w znacznej mierze odpadł. Niezbyt dużą przesadą byłoby stwierdzenie, że to był obraz nędzy i rozpaczy – rozpaczy martwego przedmiotu wzywającego swego wybawcę. Ten zabytek potrzebował kogoś, kto zdmuchnąłby z niego kurz i dał mu szansę na drugie życie. Może niekoniecznie kogoś na podobieństwo króla Midasa, który za cudownym dotknięciem swej dłoni obróciłby wszystko w złoto, ale kogoś, kto tchnąłby w to miejsce nowe życie chociażby za pomocą zwykłej puszki farby.

  

Trzy lata po mojej wizycie stało się to, na co czekałam. Opactwo Durrow, które w 2003 roku trafiło pod skrzydła irlandzkiego rządu, zostało pod koniec kwietnia 2012 roku oficjalnie otwarte dla publiki, choć żmudny proces konserwacji jeszcze się nie zakończył. Potrzeba jeszcze wielu prac, by można było powiedzieć, że miejsce jest odpowiednio dopieszczone. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę rzesza osób odpowiedzialna za prace restauratorskie. Jak sami twierdzą, to dopiero „first step”. To pierwszy krok na drodze do czegoś dużo poważniejszego.

  

Celem lokalnych władz jest stworzenie miejsca z całkowicie wykorzystanym potencjałem: z centrum turystycznym, z odpowiednio dużym parkingiem, z przewodnikami gotowymi do oprowadzania. To chyba nie do końca jest to, co moja skromna osoba życzyłaby sobie tu zobaczyć. Durrow Abbey ma pójść w ślady sąsiedniego opactwa Clonmacnoise, ale prawdę powiedziawszy nie jestem przekonana, czy uda się tego dokonać. To drugie miejsce jest po prostu bardziej uprzywilejowane. Ma zdecydowanie większy potencjał turystyczny, ma dużo więcej do zaoferowania. I od dawien dawna ma dużą popularność.

  

Drogę do opactwa z dwóch stron okala kurtyna drzew. Zielono tu, drzewiasto i liściasto. Jak to w hrabstwie Offaly. Latem jest to prawdziwa oaza zieleni, ale nawet na początku maja całość prezentuje się dość korzystnie. Kiedy wreszcie docieram pod ścianę XIX-wiecznej protestanckiej świątyni, wygląda ona mniej więcej tak, jak ją zapamiętałam. Płyty nagrobne wyścielające przykościelny teren są stare i podniszczone. Ale co najważniejsze – drzwi świątyni tym razem stoją dla mnie otworem. Przekraczając je czuję mocny zapach świeżej farby. Pachnie tu remontem i świeżością.

  

Wnętrze kościółka nie jest eleganckie tak, jak można by było tego oczekiwać. Wygląda na nieco zaniedbane. To jednak pozory. Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi przybliżyć historię tego miejsca, ale ekspozycja zdjęć przed remontem wnętrza mówi sama za siebie.  Jest różnica. Kolosalna. Tak duża jak wysoki krzyż z X wieku – największa atrakcja tego miejsca. To dla niego ściągają tu turyści. Krzyż znajduje się bezpośrednio pod świetlikiem w suficie świątyni, obok niego umieszczono tablice informacyjne szczegółowo opisujące wyryte na nim sceny biblijne. Po prawej stronie krzyża umieszczono na ścianie kilka zabytkowych płyt nagrobnych.

    

Święty Kolumba, jeden z największych irlandzkich misjonarzy, oddany „żołnierz Chrystusa”, który założył na wyspie wiele kościołów, przybył do Durrow w VI wieku i doprowadził do powstania opactwa. To tu utworzono słynną Book of Durrow - imponujący ewangeliarz i perełkę irlandzkiej kaligrafii.

  

Księga przez kilkaset lat była skarbem opactwa, a kiedy za sprawą Henryka VIII nadszedł kres irlandzkich klasztorów, dzieło trafiło w ręce lokalnego farmera i służyło mu przez długi czas. Nie jako źródło mądrości – rolnik zapewne nie potrafił czytać - ale jako „talizman” odstraszający złe duchy. Farmer zanurzał księgę w wodzie, aby uzyskać medykament mający uchronić jego bydło od chorób. Głupi pomysł? Może. Domyślam się, że był to wynik mocnych wierzeń w uzdrowicielską moc autora księgi, wspomnianego świętego Kolumby. Sławy uzdrowiciela mnich dorobił się już za życia. Przypisuje mu się dar przywracania sił witalnych ludziom i zwierzętom, a święte studnie poświęcone jego pamięci, na które można czasami natrafić, również uchodzą za lecznicze źródła. Później księga powędrowała w ręce lokalnego biskupa, który w XVII wieku przekazał ją do do dublińskiego Trinity College, gdzie można ją dziś podziwiać razem z innym słynnym manuskryptem –Book of Kells.

  

Pamięć o świętym podtrzymuje przy życiu święta studnia umiejscowiona niedaleko kościoła. Podążyłam w kierunku wskazanym przez znak z napisem St. Colmcille’s Well. Wiedziałam, że powinnam się spieszyć, bo pogoda robi się kapryśna, ale po drodze musiałam przystanąć, by sfotografować przepiękną formację chmur.

    

Chwilę później natrafiłam na drugi taki sam znak. Kolejnego już nie potrzebowałam. Miękkie i podmokłe podłoże było wymownym sygnałem. Studnia była już w zasięgu mojego wzroku – nietypowa, z ciężką do odszyfrowania tablicą umieszczoną tuż nad jej otworem.

  

Sfotografowałam to zaciszne miejsce i ruszyłam w drogę powrotną, nie bez zaciekawienia zerkając w stronę pobliskiego dworku. Posiadłość jest dostojna i interesująca, niestety dostęp do niej jest odcięty. Rusztowania przylegające do jednej ze ścian pozwalały wysuwać nieśmiałe wnioski, że coś tam się dzieje i że być może w niedługiej przyszłości obiekt będzie otwarty dla zwiedzających. Bezsprzecznie podniósłby atrakcyjność tego miejsca.

  

Myślę, że wiele wody upłynie w Liffey, zanim Durrow Abbey zabłyśnie niczym najszlachetniejszy diament. Nie jechałabym przez połowę wyspy, by koniecznie dotrzeć w to miejsce. Ale zboczyć nieco z głównej drogi będąc tu przejazdem – dlaczego nie? Zwykły spacer wśród zieleni może okazać się czymś więcej – ciekawą lekcją historii na otwartym terenie. Możliwością prześledzenia śladów mnicha z szóstego wieku, który z jakiegoś powodu widział sens w tym, co robił: w modlitwie, w anachorezie, w skrupulatnej i mozolnej pracy nad bogatymi zdobieniami ksiąg. Odległy to świat, a jednocześnie tak bliski, bo chociażby przez dotknięcie tego imponującego krzyża w świątyni dotykamy odległej przeszłości.

  

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Wskrzeszanie przeszłości w Daingean



Daingean może być dla niektórych szarym i mało ciekawym miasteczkiem, którym nie zainteresuje się nawet pies z kulawą nogą. Dla niektórych zapewne największą atrakcją jest tu pójście do pubu. Daingean nie obfituje w spektakularne zabytki, ma bardzo prowincjonalny charakter, a spokojny styl życia w tym miejscu zapewne najbardziej odpowiadałby emerytom.


 


Być może przez zdecydowanie większą część roku miasto właśnie takie jest – senne i nudne. Jednak wysunięcie takich zarzutów w minioną niedzielę nie miałoby żadnych podstaw. Daingean przebudziło się ze swego snu, by w ramach heritage fair, imprezy poświęconej dziedzictwu narodowemu, na chwilę przywrócić do życia stare, dobre czasy.


 


Daingean nie zawsze było takie spokojne i ciche. I nie zawsze nazywało się Daingean. W XVI wieku miasteczko nazwane zostało Philipstown na cześć Filipa II Habsburga, męża królowej Marii I Tudor znanej powszechnie jako Krwawa Mary. Dziwne to były czasy, można by rzecz z przekąsem. Nic wtedy nie było takie, jak dzisiaj. Hrabstwo Offaly, w którym znajduje się Daingean, nazywało się wówczas King’s County, czyli Hrabstwem Króla. Kiedy Irlandia odzyskała niepodległość, Philipstown przemianowano na Daingean, a Hrabstwo Króla na Offaly. I niech już tak zostanie. Amen.


 


Dlaczego Daingean nie zawsze było takie spokojne? Może ciężko w to uwierzyć, ale kilka wieków wstecz było to jedno z ważniejszych miast irlandzkich. Niegdyś Daingean było stolicą hrabstwa i punktem końcowym dla kanału znanego jako the Grand Canal.


 


Sam kanał przyczynił się do prężnego rozwoju handlu w mieście. Zanim na dobre rozwinął się transport lądowy, kanał odgrywał ogromną rolę w transporcie wodnym, komunikacji i handlu między Dublinem, Limerickiem i środkową częścią wyspy. Później tytuł stolicy hrabstwa przejęło Tullamore i to wtedy rozpoczął się powolny spadek znaczenia Daingean.


  


Chyba nie ma przyjemniejszej pory roku niż lato. Świat jest kolorowy i tak piękny, że grzechem byłoby gnuśnienie w czterech ścianach niczym nieszczęsna Rapunzel. Lato jest czasem zabawy i imprez w plenerze – i właśnie tego nie brakuje na wyspie. Irlandzka skłonność do zabawy jest chyba genetycznie przekazywana. Lato obfituje zatem w mniejsze i większe imprezy. Kiedy w ostatnim czasie – z przyczyn nie za bardzo zależnych ode mnie – musiałam pominąć dwa interesujące mnie festiwale, postanowiłam wykorzystać szansę i pojawić się na Daingean Heritage Fair.


 


Fortuna sprzyjała wczoraj mieszkańcom Daingean. Popołudniowe promyki słońca mocno przygrzewały w plecy, przez co już po paru minutach przebywania w mieście, szybko doceniłam spacer wzdłuż kanału – jak dla mnie największego skarbu tego miejsca. Wiatr był na urlopie, dzięki czemu woda w kanale wydawała się być granatowym aksamitem. Zastygnięta w bezruchu fantastycznie odbijała rosnące nad jej brzegiem drzewa i wszystko to, co znajdowało się w bezpośrednim pobliżu.


 


W czasie spaceru natrafiłam na uroczy model Volkswagena Transportera, który z miejsca podbił moje serce. Auto nie dość że jest nietuzinkowe i charakterne, to jeszcze dodatkowo zostało fantazyjnie pomalowane. To była kwintesencja irlandzkości na czterech kółkach.


 


Oczami wyobraźni widziałam w nim siebie przemierzającą kręte, irlandzkie dróżki. I gdyby nie to, że nieszczęśliwym trafem w pobliżu kręcił się Połówek, za to jak na złość nie było śladu po właścicielu uroczego vana – damn you! - spróbowałabym przehandlować naszego Rollsa. I nawet jakoś przełknęłabym to, że bajeczny wygląd Volkswagena nie koresponduje z bajeczną ilością koni mechanicznych.


 


 


W samym sercu miasta, nad brzegiem kanału, w którym cumowały barki, rozstawiono wiele stoisk. Wszystko w myśl zasady: dla każdego coś miłego. Były zatem kramy ze słodyczami, wyrobami rękodzielniczymi, kolorowymi kwiatami i kosmetykami. Nie zabrakło również zwierząt, które zapewne nie podzielały ludzkiego entuzjazmu. Niekiedy ulokowano je w warunkach, które mnie przyprawiłyby o zaawansowane stadium klaustrofobii i myśli samobójcze. 


 


 


Muzyka płynęła nieprzerwanie z głośników, z poszczególnych straganów ulatniały się  natomiast apetyczne wonie, które skutecznie chwytały za nos nieszczęśników, aby uwolnić swój uścisk dopiero przed straganem będącym źródłem owych boskich zapachów. Można było skosztować świeżo przyrządzonych produktów, a tym samym nakarmić nie tylko oczy, lecz także brzuch.


  


Nie zabrakło oczywiście odpowiednich pokazów. Na zainteresowanych czekały demonstracje wyrobu masła, świeczek i wiklinowych koszyków, czy chociażby pokazy z udziałem kowala i szeregu innych osób, które chętnie odpowiadały na pytania i robiły użytek z tajemniczych nieraz przedmiotów. Na szczególny podziw zasłużyła także wystawa ręcznie skonstruowanych miniaturowych chatek, które z niesamowitą nieraz dokładnością odwzorowywały rzeczywiste budynki.


 


Nie można oczywiście zapomnieć o wszystkich tych uczestnikach imprezy, którzy poszli na całość i postanowili wskrzesić ducha minionych epok poprzez założenie na siebie barwnych kostiumów. To właśnie dzięki tym osobom można było chwilowo przenieść się w przeszłość i zobaczyć, jak kiedyś wyglądali mieszkańcy tego miasteczka. Efekt byłby zapewne jeszcze lepszy, gdyby przebierańców było więcej.


 


 


W minioną niedzielę Daingean było inne niż zwykle. Barwne, pełne życia, wypełnione radością i ciekawe. Miało swoje pięć minut sławy. Czy aby racji nie miał Andy Warhol stwierdzając niegdyś: „In the future, everyone will be world famous for 15 minutes”? W przyszłości każdy z nas będzie sławny przez 15 minut. Można być sennym i leniwym, najważniejsze jednak, by nie przespać tego momentu.


  



poniedziałek, 6 czerwca 2011

Moneygall - rodzinna wioska przodków Obamy



Moneygall. Maleńka wioska leżąca praktycznie na granicy rozdzielającej hrabstwa Offaly i Tipperary. Kościół, szkoła, dwa puby i garść sklepów, które można policzyć na palcach jednej ręki. Jeszcze do niedawna mało kto słyszał o tej wiosce. Nawet niektórzy Irlandczycy nie wiedzieli, że w ich kraju istnieje taka osada. Dziś nazwa Moneygall przechodzi z ust do ust. Obiegła już wiele krajów świata. I nadal leci napędzana siłą mass mediów. A wszystko dzięki niedawnej wizycie prezydenta Baracka Obamy i jego małżonki.


 


Dwudziestego trzeciego maja dwutysięcznego jedenastego roku chyba już na zawsze zapisze się w historii Moneygall. To właśnie wtedy oczy praktycznie całej Irlandii zwróciły się w stronę tej niewielkiej irlandzkiej wioski. Prezydent USA zaszczycił Moneygall swoją wizytą. Przyjechał tu, by odwiedzić rodzinny dom i wioskę swojego pra, pra, pradziadka ze strony matki.


 


Dom Falmoutha Kearney, przodka Obamy, który w 1850 roku w wieku 19 lat wyemigrował do Nowego Jorku, stoi przy Main Street. Od kilku miesięcy jest pusty - to właśnie wtedy wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Niewielki i skromny dom był regularnie wynajmowany od 1950 roku. Jego stan pozostawia wiele do życzenia, ale właściciel budynku i tak jest szczęśliwy, że konstrukcja przetrwała do naszych czasów.


  dom Falmoutha Kearney


Obama miał szczęście stanąć oko w oko z domem swoich antenatów. Tego szczęścia zabrakło innemu prezydentowi USA o irlandzkich korzeniach. Kiedy w 1984 roku Regan zawitał do Ballyporeen, zobaczył tylko ruiny budynku, w którym niegdyś mieszkali jego przodkowie. Obamie pokazano namacalną konstrukcję - dom, który nie oferuje wygód, ale ciągle nadaje się do użytku. Dom, który stoi na głównej ulicy wioski i przypomina wszystkim niedowiarkom, że "american dream comes true". Amerykański sen spełnia się. Przynajmniej czasami.


 


Mieszkańcy wioski stosunkowo późno dowiedzieli się o koneksjach łączących Moneygall i Obamę. Właściciel domu przodków prezydenta zapoznał się z całą historią dopiero w 2009 roku. Henry Healy, krewny Baracka w ósmym pokoleniu (lub - jak mawiają Irlandczycy - ósmy kuzyn), żartobliwie określany jako "Henryk VIII", odkrył swoje nietypowe powinowactwo dwa lata wcześniej.


 


Życie w Moneygall musiało być nudne. Nic zatem dziwnego, że świat mieszkańców wioski został przewrócony do góry nogami, kiedy dotarła do nich wiadomość o zbliżającej się prezydenckiej wizycie. Frenetyczne przygotowania dały zadowalający rezultat.


 


Moneygall jest idealnie wymuskane. Na ulicy nie ma ani jednego papierka, na parapetach donice z kwiatami, świeżo odmalowane fasady domów. Zużyto na to 3.500 litrów farby. Wioska jest oazą czystości. Spokojnie mogłaby startować w Tidy Towns competitions. I wcale bym się nie zdziwiła gdyby zgarnęła złoty medal.


 


Setka irlandzkich i amerykańskich flag, równomiernie łopocząca na wietrze, zdobi główną ulicę wioski. Jak na tak małą miejscowość jest tu dość dużo ludzi na ulicy. Spacerują z kamerami i aparatami w rękach. W trzech miejscach są największe skupiska ludzi.


 


Punkt pierwszy - Pub Ollie Hayes. To tu parę lat temu zebrali się mieszkańcy wioski, by oglądać zaprzysiężenie Obamy na urząd w Białym Domu. I to tu 23/05/2011 pojawiła się prezydencka para, by gromkim "slainte!" wznieść toast i wypić Guinnessa. Pub pęka w szwach. Nawet nie próbuję się przepychać, by bliżej przyjrzeć się jego wystrojowi.


 


Punkt drugi - dom przodków Obamy. Tu praktycznie cały czas ktoś kręci się przy pamiątkowej tablicy. Przed drzwiami do domu ustawiają się ludzie. Poza, uśmiech, pstryk - jest zdjęcie. Odchodzą jedni, przychodzą drudzy. I tak cały czas.


 


Punkt trzeci - J. Collison's shop. Niewielki sklepik z pamiątkami. Wchodzę do środka, bo lubię tego typu zakątki. Małe wnętrze wypełnione jest do granic możliwości - nie tylko towarem, ale także ludźmi. Ekspedientka uwija się jak w ukropie. A ja czuję się jak słoń w składzie porcelany. Boję się ruszyć, by nie strącić z półki jakiegoś kruchego cudeńka.


 


Nie udaje mi się obejrzeć całego towaru. Wybieram to, co chcę i nawet nie podchodzę do lady. Pieniądze podaję z daleka wyciągniętą ręką. Z ulgą wychodzę na zewnątrz i przyglądam się stojakowi z widokówkami. Jestem pozytywnie zaskoczona, że cena kartek wynosi tylko 50 centów. Fair play to you, Ma'am - myślę sobie. Na sporej części widokówek widnieje uśmiechnięte oblicze Obamy. Wygląda na to, że od maja 2011 roku Irlandia ma nowy symbol.


 


Fajnie i ładnie to wszystko prezentuje się z punktu widzenia turysty. Zastanawiam się, jak tę nową sytuację odbierają mieszkańcy wioski: jak spoglądają na napływ turystów i nagłe zainteresowanie ich miejscowością. Jednych pewnie to cieszy, innych męczy - szczególnie tych, którzy przyzwyczajeni byli do sennego trybu życia wioski.


 


Już same przygotowania do przyjazdu prezydenta dały niektórym w kość. Bo wbrew pozorom nie jest tak łatwo przestawić się ze starych realiów na nowe. Zasypiasz w domu w starym poczciwym Moneygall, gdzie wszystko toczy się według tego samego schematu, a budzisz się w nowej rzeczywistości. Nagle znikąd pojawiają się ważniacy i mówią ci, co masz robić. Dulux ze swoimi doradcami próbuje wmówić ci, że twój dom koniecznie musi być pomalowany, a panowie policjanci sucho obwieszczają, że w dniu przyjazdu prezydenta masz na określony czas opuścić dom i zapomnieć o spoglądaniu na Obamę przez okno. Najlepiej wyjdź na ulice, wiwatuj i pozdrawiaj. A jak poczujesz potrzebę udania się do toalety we własnym domu, znajdź funkcjonariusza Gardy - on cię będzie eskortował. Jakoś nie dziwi mnie, że niektórzy postanowili tupnąć ze złości nóżką i zbojkotować uroczystości powitalne na cześć prezydenta.


 


Kiedy patrzę na ulicę Moneygall, myślę sobie, że jest to w tej chwili najbardziej ożywiona irlandzka wioska. Wygląda na to, że Moneygall trafiło na swoją kurę znoszącą złote jajka. Zastanawiam się tylko, jak długo potrwa ten okres szczęśliwości. Bo przecież wszystko co piękne kiedyś się kończy, prawda?