Krótki
przerywnik książkowy, czyli co ciekawego udało mi się przeczytać w kilku
ostatnich tygodniach.
Śmiało
mogę powiedzieć, że mam rękę do książek, bo jeśli sięgnąć pamięcią wstecz,
zdarzył mi się w tym roku tylko jeden niewypał, a był nim "Milkman" Anny
Burns. Książka zdobyła w minionym roku Nagrodę Bookera, ale wzbudziła przy tym
sporo kontrowersji, jako że wielu krytyków uznało ją za okrutnie nudną. Szkoda
tylko, że dowiedziałam się o tym po fakcie. I tak, potwierdzam. Jest nudniejsza
niż relacja z dojrzewania sera pleśniowego. Przeszłam przez wszystkie kręgi
piekła, czytając owe "dzieło". Do dziś zastanawiam się, jaki diabeł
mnie podkusił, by sprawdzić, które książki królują na irlandzkiej liście bestsellerów i wypożyczyć je z
biblioteki. Nigdy tego nie robię, bo nie śledzę nowinek, ale tego dnia akurat
zrobiłam.
Na
dobre za to wyszło mi zabłądzenie w internetach i natrafienie w Guardianie na pewien artykuł. Chwytliwy
tytuł skradł moją uwagę: "The day I found my partner dead" -
"Dzień, w którym odkryłam, że mój partner nie żyje". Moja prymitywna
potrzeba sensacji wzięła górę. Zaczęłam skanować wzrokiem kolejne linijki
tekstu i przepadłam. To, co czytałam, napisane było w prosty, ale tak
niesamowicie ekspresywny sposób, że niedługo później łzy niczym grochy mimowolnie
spadały mi na klawiaturę. Tak bardzo wczułam się w czytany tekst, że wyobraźnia
podmieniła mi obraz i zamiast obcego dla mnie człowieka, widziałam ukochaną mi
osobę. Jestem miękką bułą, ale rzadko płaczę w trakcie lektury jakiejś książki.
Tu po prostu nie mogłam się nie wzruszyć. Jak kiedyś stwierdził mój ulubiony
polski pisarz, Janusz Leon Wiśniewski: "Słowami też można dotykać. Nawet
czulej niż dłońmi".
Pod
koniec artykułu z radością odkryłam, że właśnie przeczytałam fragment książki
"Let's Hope for the Best" szwedzkiej autorki, Caroliny Setterwall, a
jeszcze bardziej ucieszyłam się, kiedy okazało się, że mogę ją wypożyczyć z
biblioteki. Chciałam wiedzieć, czy cała książka wzbudzi we mnie takie emocje
jak jej urywek, czy też moja niespodziewana reakcja wywołana była szalejącymi
hormonami.
A
zatem tak: wzbudziła. Czytałam ją z niesłabnącym zainteresowaniem, bo chciałam
wiedzieć, jak samotna, świeżo upieczona matka poradziła sobie po śmierci
swojego ukochanego, czytałam z podziwem dla szczerości autorki i dla lekkości
jej pióra, bo przecież tematyka była naprawdę ciężka. Czytałam ją, kiedy tylko
mogłam. W domu, w pracy, na wyjeździe, na promie... Wspaniały debiut, mający
formę intymnego pamiętnika, w którym Carolina zwraca się bezpośrednio do swojego
partnera. I bardzo potrzebna książka. Nie zdziwiłabym się, gdyby miała
terapeutyczny wpływ nie tylko na jej
autorkę, ale także jej odbiorców borykających się z bolesną stratą i żałobą.
Skoro
już zagłębiłam się w trudne i bolesne tematy, to jakże mogłabym nie wspomnieć
tutaj o małej wielkiej książce Magdy Papuzińskiej - "Wszystko jest
możliwe". Wybrałam ją sobie z bibliotecznego katalogu na chybił-trafił, bo
tytuł znów mnie zaintrygował, i chyba nie mogłabym trafić lepiej. Tutaj narratorem
jest sparaliżowany chłopiec. I znów mamy prosty - niemalże dziecięcy - język,
który jednak celnie trafia prosto w serce. Książka jest piękna, ale nie ckliwa,
bez sztucznego patosu. Skłania do refleksji nad kondycją ludzką, nad delikatnym
tematem osób niepełnosprawnych i tego, jak je traktujemy. Przypomniała mi
"Poczwarkę" Doroty Terakowskiej, którą czytałam jako nastolatka, i
która na długo zapadła mi w pamięć. Piękna relacja łącząca matkę z synem.
Życzyłabym sobie, by ta powieść znalazła się na liście lektur obowiązkowych.
"Kołysanka
z Auschwitz" to druga po "Tatuażyście z Auschwitz" pozycja spod
hasła literatury obozowej, którą przeczytałam w tym roku. Znów trudna, ale i
potrzebna tematyka, bo poprzez jej podtrzymywanie niejako okazujemy szacunek
wszystkim ofiarom okrutnej nazistowskiej machiny. "Kołysanka..."
poświęcona została pamięci Helene Hannemann, która - niczym świętej pamięci
Maksymilian Maria Kolbe - dokonała heroicznego czynu. Kobieta z własnej woli
poszła do obozu koncentracyjnego, bo nie mogła znieść myśli o rozstaniu ze
swoim mężem, Romem, i ich pięciorgiem dzieci. Mogła wybrać życie i wolność, bo
była Niemką, ale wybrała rodzinę.
Tutaj
z niejakim wstydem muszę przyznać, że książka Mario Escobara nie bardzo mnie
dotknęła. Wiem, że wielu czytelników poruszyła do łez, bo w istocie jest to
wzruszająca historia, tyle że na mnie nie zadziałała. I sama nie wiem, czy to
moja wina, czy pana Escobara. Nie mówię, że to zła książka, ale czegoś mi w
niej zabrakło. Nie wiem, może gdyby było w niej choć kilka zdjęć Helene i jej
rodziny, jak to miało miejsce w "Tatuażycie...", odczułabym większą
więź łącząca mnie z jej tragicznymi bohaterami? Może wtedy poczułabym, że to
wydarzyło się naprawdę i że czytam prawdziwą historię osoby z krwi i kości? A
tak, to niestety miałam wrażenie, że czytam fikcyjną opowiastkę, co zresztą
miało trochę racji bytu, jako że powieść napisana jest z punktu widzenia samej
Helene. Skąd autor mógł wiedzieć, co faktycznie działo się wtedy w jej głowie?
Na
koniec czarny koń, czyli "Zabili mnie we wtorek" Piotra Wereśniaka,
który jeszcze do niedawna był dla mnie totalnie nieznaną osobą. No, to jest
literatura, którą lubię! Znów wybrana z biblioteki na chybił-trafił, bo tytuł
fajny, ale mimo to nie wiązałam z nią jakichś większych nadziei i zostawiłam ją
na sam koniec. W piątkowy poranek zabrałam ją ze sobą do ogródka, by poczytać w
oczekiwaniu na koniec prania. Godzina czytania minęła mi niczym z bicza
strzelił. Niesamowicie dynamiczna i wciągająca lektura sensacyjna, której
zakończenie chce się jak najszybciej poznać. Zrobiłam pranie, rozwiesiłam, i
dalej szukałam pretekstów, by tylko nie ruszać się z ogródka i nie odrywać od
tego intrygującego thrillera. Skończyłam ją znacznie szybciej niż wyżej
wspomnianą "Kołysankę...", mimo że to znacznie bardziej obszerna
książka.
Tylko
nieco mniejszym zaskoczeniem okazała się dla mnie niewielka powieść Gabriela
Garcii Marqueza - "Rzecz o mych smutnych dziwkach". Na początku
wystraszyłam się, że mam do czynienia z niesmacznymi zwierzeniami starego
zbereźnika, ale na szczęście im dalej w las, tym lepiej. Nawet udało się
Marquezowi kilkukrotnie mnie rozbawić.
"Moje
serce w dwóch światach" wypadło w tym zestawieniu zdecydowanie najgorzej.
To moja druga książka Jojo Moyes, zdecydowanie gorsza od "Razem będzie
lepiej", którą czytałam jakiś czas temu. Rozwlekła, niespecjalnie
interesująca i przyjemna w odbiorze. To trzecia część cyklu o Lou Clark, której
nie znam - być może fanki tej postaci byłyby bardziej usatysfakcjonowane tą
lekturą. Ja nie byłam. W zasadzie nic po sobie nie pozostawia poza lekkim
poczuciem straconego czasu.
U
Laili Shukri jak zwykle po staremu: dialogi drętwe jak teksty Karola Strasburgera
w "Familiadzie", ale mimo wszystko nadal sięgam po jej książki, bo
zawsze czegoś nowego się z nich dowiaduję. A poza tym to powieść
społeczno-obyczajowa poruszająca niewygodne dla niektórych tematy związane z
muzułmańskim światem.
"Na
skraju załamania" B.A. Paris dość mocno mnie zawiodła, bo okazała się
bardzo tendencyjna i przewidywalna. Szkoda, bo początek był niczego sobie.
Później jednak moje zainteresowanie znacznie zmalało, a główna bohaterka
zaczęła mnie mocno irytować. Liczyłam na coś więcej. Zdecydowanie bardziej
podobała mi się jej inna powieść - "Za zamkniętymi drzwiami".
Wszystkie
książki dostępne w irlandzkiej bibliotece.