W
piątkowy poranek budzę się średnio wyspana, za to tak bojowo nastawiona do
walki z ewentualnym pechem jak Mike Tyson przed wyjściem na ring. Moje
postanowienie uczynienia tego dnia niezapomnianym jest też tak samo mocne jak
determinacja Mike'a w przekazywaniu swoich genów i nazywaniu kolejnych potomków
w wyszukany sposób.
To
nic, że kiepsko mi się spało. Mimo tego zaczynam ten dzień w swój ulubiony
sposób, czyli od gorącego prysznica i kawy, co ma zagwarantować mi uśmiech i
dobry nastrój na resztę dnia. Kiedy jednak parę godzin później - zadowolona z
siebie, bo już dawno spakowana i wyfiokowana niczym dostojna matrona - zasiadam
po raz ostatni do komputera, by upewnić się, że nic nie pomyliłam i mój pociąg
faktycznie odjeżdża o tej, o której myślę i z tego peronu, o którym myślę,
nagle oblewają mnie zimne poty, a uśmiech błyskawicznie znika z twarzy.
"Nie,
nie, nie! Tylko nie to!!!" - głośno i ostentacyjnie protestuję, kiedy mój
wzrok pada na godzinę odjazdu mojego pociągu i adnotację, która sprawia, że
momentalnie dostaję palpitacji serca: "If this train is an InterCity
service it is sold out. Please select an alternative". To jest InterCity,
ale to nie może być prawda! - próbuje zaklinać rzeczywistość. Ten pociąg nie
może odjechać beze mnie!
Nie
mogę kupić biletu przez Internet, bo "pociąg jest już wyprzedany" i
wszystko wskazuje na to, że właśnie dopadł mnie potężny prawy sierpowy, którego
nie powstydziłby się wyżej wspomniany Tyson. Nie daję się jednak powalić z nóg
i rozłożyć na łopatki, choć nie ukrywam, że trochę mnie ten cios zbił z
pantałyku.
Może
wyglądam na kogoś, kto z góry jest na straconej pozycji, ale mam coś, co
znajdowało się nawet na dnie puszki
Pandory - mam nadzieję. I to ona każe mi lekceważyć wkurzający rechot Piątku
Trzynastego, przechwalającego się tym, że jest 1-0 dla niego, i mimo wszystko
udać się na dworzec, by szukać prawdy u źródła.
Zanim
jednak udaje mi się zasięgnąć języka, stoję z dobre dziesięć minut przed
okienkiem informacji, bo - pech chciał! - akurat jeden pracownik kończy swoją
zmianę i przekazuje ją w ręce drugiego. Cały proces odbywa się oczywiście z
jakże irlandzkim namaszczeniem, z jakże ogromną troską o to, by nie pogwałcić
żadnej niepisanej zasady, a już szczególnie tej - "Relax! Take it
easy!". Mam ochotę wrzasnąć "Pali się!", ale wtedy tym bardziej
niczego bym się nie dowiedziała, więc stoję i ćwiczę cnotę cierpliwości.
Nowy
pracownik - z kolczykiem w uchu i z gumą w ustach - dopiero rozpoczyna swoją zmianę, a mimo to
wygląda gorzej niż znudzony mops. Wlepia wzrok w swój telefon, a ja zastanawiam
się, czy nie popełnię śmiertelnego faux
pas, jeśli właśnie otworzę usta i zapytam go, jak to właściwie jest z tym
pociągiem do Castlebar. Zżera mnie jednak niepewność i właśnie to sprawia, że
decyduję się jak najbardziej przymilnie zapytać, czy mogę jeszcze kupić bilet
na interesujące mnie połączenie. "Yes" - słyszę w odpowiedzi i myślę sobie,
że to najpiękniejsze "tak", jakie kiedykolwiek usłyszałam.
Ośmielona
uwagą, którą zostałam zaszczycona przez pracownika kolei, idę za ciosem i pytam
o inne nurtujące mnie rzeczy ("dokąd tupta nocą jeż???" - żartuję!),
zanim Znudzony Mops znów przeniesie swoją uwagę na telefon. Mówię, że nie wiem,
kiedy będę wracać, choć najprawdopodobniej dopiero późnym popołudniem w niedzielę,
i proszę, by mi podpowiedział, jaki bilet będzie dla mnie najlepszą opcją.
Sprzedaje mi "open return", który ma ważność przez cały kalendarzowy
miesiąc i upoważnia mnie do przejazdu takim połączeniem, które najbardziej
będzie mi pasowało. Ta przyjemność kosztuje mnie 43 euro, drożej niż gdybym
kupiła bilet przez Internet (warto to zrobić, jeśli chce się znacznie mniej zapłacić),
ale to jest dla mnie akurat najmniejszym zmartwieniem - najważniejsze, że
odjadę pociągiem, który sobie zaplanowałam i nie będę musiała wprowadzać w
życie Planu B. Wait... jakiego Planu
B? Żadnego nie miałam!
Już
obracam się, by odejść, kiedy przypominam sobie, że nie zaszkodzi spytać
jeszcze o numer peronu, bo na tym etapie wiem już, że nie tylko telewizja
kłamie, ale Internet także. Już raz próbował wpuścić mnie w maliny, karmiąc
informacją o wyprzedanym połączeniu, może zatem zrobić to ponownie.
"Jeszcze
jedno pytanko... Czy mój pociąg odjeżdża z platformy numer 2?" - nieśmiało
zagajam (i nawet nie muszę udawać słodkiej idiotki), a on posyła mi wymowne
spojrzenie "przecież to proste jak budowa cepa!". "Z jedynki,
nie z dwójki!" - odpowiada, pewnie myśląc sobie, że sam ma właśnie do
czynienia z cepem...
Szybko
przekonuję się, że nie jestem tu jedyną nieopierzoną pasażerką, bo staruszka,
która siedzi w poczekalni z przejęciem opowiada każdemu, kto tylko zechce jej
wysłuchać, że musi wysiąść dwie stacje dalej, gdzie będzie czekał na nią jej
mąż i że razem jadą do kliniki w Galway. Jest ewidentnie poruszona całą
sytuacją, szuka potwierdzenia, czy to na pewno właściwy pociąg, próbuję ją więc
uspokoić, że tak, to na pewno ten - i na dowód pokazuję palcem jej stację na
rozpisce wywieszonej w gablocie, ale kobiecina albo niedowidzi, albo nie
dowierza obcej, bo po moich zapewnieniach podchodzi jeszcze do Znudzonego Mopsa
i zadaje mu to samo pytanie.
Po
tym, jak uzyskuje od niego potwierdzenie moich słów, zaczyna mnie traktować jak
swoją wyrocznię i chyba rozpowiadać wszystkim, że jestem Podręcznym Biurem
Informacji, bo chwilę później podchodzi do mnie inna petentka i zadaje mi
pytanie o pociąg, a ja zaczynam zastanawiać się, jak to możliwe, że nikt nie
widzi tego, iż jestem tylko niewiele mniej przerażona niż one. Dzielnie jednak
pomagam i udzielam kolejnej informacji, kiedy staruszka wyciąga z kieszeni
zwitek papieru z zapisaną godziną przyjazdu pociągu na stację, na której musi
wysiąść: "powiedz mi, bo ty chodziłaś do szkoły, czy 14:05 to pięć po
drugiej?". Pytanie jak najbardziej zrozumiałe, bo Irlandczycy z
uwielbieniem posługują się zegarem dwunastogodzinnym. "Tak, 14:05 to na pewno pięć po drugiej, a z tego
oto miejsca odjeżdża Twój pociąg" - zapewniam.
Przedział,
do którego trafiam jest już pechowo dość mocno obsadzony pasażerami, a widok
nadciągającego konduktora (to już?!) sprawia, że postanawiam przysiąść na
pierwszym wolnym miejscu, by wygrzebać bilet, który zabunkrowałam w
najciemniejszym zakamarku mojej torebki, a przy okazji nie zgubić połowy jej
zawartości w czasie przetrzepywania jej.
Konduktor
zostawia pieczątkę na moim bilecie i odchodzi, a ja postanawiam pójść w jego
ślady, bo moja aspołeczna natura wolałaby przez najbliższe godziny nie dzielić
swojej najbliższej przestrzeni z innymi.
Wyciągam
szyję, bo wydaje mi się, że kilka rzędów przede mną są wolne siedzenia (nie
widzę żadnych głów, ale zawsze jest niewielka szansa, że siedzą tam karły...) i
postanawiam zaryzykować. Wizja znalezienia samotnego zakątka odpowiada mi
bardziej niż siedzenie przy stoliku z trójką obcych. Ściągam walizkę, chwytam
torebkę i ruszam, ale już po kilku sekundach zatrzymuje mnie mocne szarpnięcie
- odwracam się i widzę, że pasek mojej torebki zaczepił się o kant stolika,
przy którym siedziałam, ale uczynny siwowłosy mężczyzna już sięgał ręką, by mnie
uwolnić.
Są!
Są! Nie myliłam się! Puste siedzenia! Co prawda bez stolika, ale obejdzie się
bez niego. Siadam z ulgą i uświadamiam sobie, że chyba już wiem, dlaczego te
miejsca są wolne - są usytuowane tyłem do kierunku jazdy, co nie jest bez
znaczenia dla osób z chorobą lokomocyjną. "E tam, nic mi nie będzie...
Chyba".
Pozwalam
sobie na nonszalancję, skoro tyle wolnych miejsc wokół - nie wpycham walizki na
półkę nad głową, trzymam ją koło siebie. Opuszczam składany stolik, kładę na
nim torebkę i zaczynam grzebać w jej trzewiach w poszukiwaniu słuchawek, a te -
jak wszystkie kable zresztą! - mają niesamowitą skłonność do plątania się.
Wyjmuję więc coś, co przypomina przeklęty węzeł gordyjski i próbuję go
rozsupłać, ale najwyraźniej robię to z gracją i delikatnością radzieckiego
czołgu, bo... wyrywam jedną słuchawkę, co nie byłoby dla mnie wielkim
zmartwieniem, gdybym była van Goghiem i dysponowała tylko jednym uchem.
Wspaniały początek podróży, nie ma co! A nie minęło jeszcze dziesięć minut!
Ciekawa jestem, co jeszcze zepsuję...
Nic
nie psuję, dostrzegam za to, że po drugiej stronie, w rzędzie przede mną siedzi
"moja towarzyszka niedoli" - staruszka, która przeżywała swoją podróż
jak stonka wykopki. Zerkam na nią ukradkiem, bo zbliżamy się do jej stacji, a
ona jest podejrzanie spokojna i nieruchoma (nie, nie umarła) ;) Nie spuszczam
więc z niej wzroku, by w razie czego mieć czas na interwencję i wysadzenie jej
na odpowiedniej stacji. Nie ma jednak takiej potrzeby, bo kiedy dojeżdżamy we
właściwe miejsce, ona - niczym pies Pawłowa - prawidłowo reaguje na bodźce i
słyszane komunikaty (najpierw wypowiadane po irlandzku, potem powtarzane po
angielsku, a do tego cały czas znajdujące się na wyświetlaczu). Zabiera swój
niewielki bagaż, odpowiada na moje pożegnanie, życząc mi przy okazji
szczęśliwych świąt, i wychodzi...
Reszta
podróży przebiega mi bezproblemowo i "nudno". Po piątku trzynastego spodziewałabym
się większej kreatywności, tymczasem nikt mnie nie zaczepia, nikt się nie
przysiada, żadne dziecko nie kopie w mój fotel, i nikt nie je kanapek z
kiełbasą i jajem.
Korzystam
za to ze sprzyjających warunków: jednym uchem słucham ulubionej muzyki, a do
tego wreszcie czytam książkę (w domu nie mogę, bo... sabotuje mnie mój własny
kot!) o technikach przesłuchań i wykrywania kłamstw, napisaną przez byłych
agentów CIA i polecaną przez Jackie, moją "promotorkę". Chowam ją jednak do
walizki, kiedy dostrzegam na wyświetlaczu informację, że za kilkanaście
kilometrów będziemy na mojej stacji.
This is it! To się naprawdę dzieje! - myślę
podekscytowana. Castlebar, here I come!
***
Jeśli macie ochotę zapoznać się z przezabawną historią, którą w czasie podróży irlandzką koleją przeżył mój blogowy znajomy, to odsyłam Was na jego świetną stronę:
https://nazakreciedrogi.wordpress.com/2019/12/25/kolejowa-przygoda-z-blekitna-walizka/
***
Jeśli macie ochotę zapoznać się z przezabawną historią, którą w czasie podróży irlandzką koleją przeżył mój blogowy znajomy, to odsyłam Was na jego świetną stronę:
https://nazakreciedrogi.wordpress.com/2019/12/25/kolejowa-przygoda-z-blekitna-walizka/