czwartek, 17 grudnia 2009

Wspomnienia z Carlingford

W wolnych chwilach lubię przeglądać albumyi przewodniki po Irlandii. Z zaciekawieniem przyglądam się kolorowym fotkom,podróżuję palcem po mapie, marzę i planuję. Mimo że zobaczyłam już sporykawałek Zielonej Wyspy, ciągle mam wrażenie, że to dopiero maleńki wycinektego, co oferuje ten kraj. Od kilku lat niezmiennie towarzyszy mi niedosyt igłód podróży. Albumy i przewodniki są dla mnie lekarstwem na wspomniany głód.Szczególnie w zimne i deszczowe wieczory. Są czymś, co mnie niesłychanieprzyciąga. Zawierają w sobie całe piękno tej wyspy – pokazują mi to, czegojeszcze nie widziałam. Pomagają i podpowiadają. Odkrywają nieznane mi zakątki.


  


Właśnie w ten sposób trafiłam kiedyś nafotkę Carlingford. Jej barwne kolory przyciągały. Sfotografowany obiekt, potężnyzamek, szalenie atrakcyjnie usytuowany, kusił i intrygował. Patrzyłam zzachwytem na zdjęcie i obiecałam sobie, że kiedyś tam dotrę. Kiedy pojawiła sięokazja, by na własne oczy zobaczyć uwiecznioną na zdjęciu scenerię, oczywiściez niej skorzystałam.


  


Carlingford jest stosunkowo niewielką osadąusytuowaną na uroczym półwyspie Cooley w hrabstwie Louth. To ziemiaprzesiąknięta celtyckim duchem, to mityczny dom najsłynniejszego irlandzkiegowojownika Cúchulainna. Nade wszystko jednak półwysep oferuje turystomprzepiękne scenerie. To raj dla miłośników pieszych wędrówek i zwolennikówrelaksu na świeżym powietrzu.


  


Kilka pierwszych kroków postawionych wCarlingford uświadamia mi, że jest tu dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.Pięknie. Kojąco. Inspirująco. Inspirująco, bo zaledwie po krótkim momencie,odczuwam chęć uwiecznienia tego miejsca. Zapisania go w mojej pamięci, naszkicowania,namalowania słowami, bądź pędzlem. Czymkolwiek. Byleby tylko ten obraz trwał.Aby był wieczny i tak uroczy, jak właśnie w tym momencie.


  


Już po upływie kilkunastu minut wiem, żejest to miejsce, do którego zawsze będę z radością powracać. Główny atut tejniewielkiej miejscowości to malownicze położenie nad zatoką. Wioskę obmywająwody Morza Irlandzkiego, a po przeciwnej stronie zatoki leniwie rozciągają sięłagodne stoki gór Mourne. Tuż nad przystanią rybacką góruje potężny normańskizamek Króla Jana wzniesiony na masywnej skale. Twierdza umiejętnie przykuwa mójwzrok. Kusi. Zachęca do podejścia i do bliższego kontaktu.


  


Niestety moje plany eksploracji ruin kończąsię fiaskiem. Zamkowe mury straszą tablicami zakazującymi wstępu do jegownętrza. Wejście skutecznie blokują zamknięte na kłódkę bramy. Trzeba sięzadowolić spacerem wokół zamku. Zawsze też pozostaje panorama rozciągająca sięz niewielkiego punktu widokowego. To chociażby stąd doskonale widać, w jakleniwym rytmie upływają minuty i godziny. Część osób spaceruje po molo, częśćwypoczywa na ławkach. Kilka luksusowych samochodów na północnoirlandzkichnumerach przypomina, że atuty Carlingford doceniają nie tylko rodzimimieszkańcy, lecz także sąsiedzi zza pobliskiej granicy.


  


W słoneczny, letni dzień wioska prezentujesię wyjątkowo malowniczo. Gdyby nie odpływ i jego bezceremonialne obnażeniebrzydoty dna zatoki, byłoby idealnie. W porcie cumuje kilka dośćprzyniszczonych trawlerów i kutrów rybackich, po chodniku spacerują właścicielesympatycznych czworonogów, a z pobliskich lokali wydobywają się nastrojowedźwięki. Wszechobecna zieleń koi nerwy, uspokaja i po części rozleniwia.Delikatny szum dobywający się z zatoki wprawia w swego rodzaju trans. Na ziemięsprowadza tylko chłodnawa bryza.


  


To zdecydowanie nie był mój szczęśliwydzień jeśli chodzi o zwiedzanie. Leżący nieopodal zamku Króla Jana Taaffe’sCastle prezentuje się całkiem ciekawie. Wyglądałby jeszcze lepiej, gdyby pozbyćsię sprzedawcy lodów i jego – nie pasującego do zamkowego klimatu - trucka.Odchodzę zawiedziona. Nie mogę dostać się do środka. Muszę uwierzyć na słowoautorom mojego przewodnika – wewnątrz zamku ponoć znajdują się piękne, kręconeschody.



Wrażenie, że czas płynie tuwolniej jest tylko ułudą. Dzień powoli chyli się ku końcowi, słońce sprytniechowa się za białymi obłokami, a my chowamy się do naszego pojazdu, gdzie naspokojnie możemy zjeść zakupione u wspomnianego sprzedawcy lody. Odjeżdżamy zuśmiechem na twarzy. Bynajmniej nie będącym wyrazem zadowolenia po spożyciutego słodkiego przysmaku.