Posezonowy
spacer po Inishmaan, choć niewątpliwie przyjemny, momentami przywoływał mi na
myśl sceny z filmów katastroficznych. Miałam czasami wrażenie, że albo zaraz
dojdzie tu do jakieś katastrofy, i dlatego wszyscy już się zabunkrowali, albo
właśnie niedawno już do niej doszło, bo wyspa sprawiała wrażenie niemal opustoszałej
i "wrogiej". Bez przyjaznych i uśmiechniętych twarzy, bez tubylców
unoszących dłoń w geście pozdrowienia, bez śladu jakiejkolwiek aktywności
ludzkiej. Ciche i spokojne domostwa, jak gdyby pozbawione żyjących w nich
mieszkańców, milczące mury dzielące wyspę na niezliczoną liczbę pól i poletek,
i tylko złowrogi wiatr świszczący koło ucha, nie odstępujący nas nawet na krok,
niczym najwierniejszy pies.
A
skoro o psach mowa, to postawiłam sobie za punkt honoru zaprzyjaźnić się z
każdym napotkanym czworonogiem, i swój plan zrealizowałam niemal w 100%. Nie
należał on jednak do specjalnie trudnych, może jedynie do odrobinkę
ryzykownych, bo los stawiał na mojej drodze same duże psy, w tym jednego
odseparowanego od nas barierką i w tym przypadku przez chwilę się zawahałam,
nie wiedząc, czy nie stracę rąk, jeśli wsunę je przez otwór i spróbuję
pogłaskać czarnego, pokaźnego psa. Szczęśliwie jednak nawiązaliśmy nić
porozumienia, bo chwilę później czworonóg narzekał już na swój los, zawodząc
żałośnie, że my możemy tak po prostu odejść, a on musi pozostać na swoim
posterunku.
Poznałam
też innego sympatycznego koleżkę, który choć utykał na swoją przednią lewą łapkę,
to jednak był zdeterminowany, by do mnie dotrzeć i się przywitać. A także pożegnać,
kiedy parę godzin później tą samą drogą maszerowaliśmy w stronę portu. To samo
zresztą zrobił biedny i osamotniony osiołek, którego zaczepiłam w drodze z
portu. Kiedy późnym popołudniem przechodziliśmy koło jego pastwiska, przybiegł
się pożegnać, choć znajdował się na przeciwległym jego końcu i zawył niczym
banshee, a mnie o mało co nie pękło serce, bo w tym jednym jęku zawarł się cały
smutek jego osamotnionej egzystencji.
A
oto nieufny osobnik, który mnie zawiódł, i nie dał się skusić na darmowe
pieszczoty. Trójbarwny kot, który przez sporą część dnia leżał zwinięty w
kłębek koło chatki Synge'a, niczym Cerber strzegący wrót Hadesu, i wygrzewał
się do słońca. I był tak samo przyjaźnie nastawiony do obcych jak wspomniany
Cerber.
Jedyny
tubylec, z którym weszliśmy w bliższą interakcję, został w zasadzie przywołany
przez nas samych i tylko dlatego mieliśmy okazję zamienić z nim kilka zdań. A
zaczęło się od tego, że uparłam się na zwiedzenie uroczej chatki krytej
strzechą, jednego z naprawdę niewielu zabytków na wyspie. Ta mała, biała chatka
służyła w latach 1898-1902 jako wakacyjny domek dla Johna Millingtona Synge'a,
irlandzkiego poety, pisarza i dramaturga, a do pobytu w tym miejscu zachęcił go
jego kolega po fachu, nikt inny tylko sam William Butler Yeats. Umierający Synge
rady posłuchał, zainspirował się historyjkami zasłyszanymi na wyspie, by pod
ich wpływem stworzyć "Prowincjonalnego playboya", sztukę, z której
chyba najbardziej jest znany i która to... spowodowała zamieszki po jej
wystawieniu w dublińskim teatrze.
Na
chatkę uparłam się bynajmniej nie dlatego, że miałabym być fanką tego pisarza,
chodziło mi bardziej o samą chęć zwiedzenia. Choć wyspa jest malutka, liczy
jakieś 4 km długości i niecałe 3 szerokości, czas na niej płynął zdecydowanie
zbyt szybko, zwłaszcza w naszym przypadku, kiedy mogliśmy liczyć tylko i
wyłącznie na własne nogi.
Godzina
powrotu zbliżała się nieubłaganie i jasnym się stało, że to nasza ostatnia
szansa na zwiedzanie tego zabytku, a raczej moja, bo Połówek od początku nie
kwapił się do realizacji tego pomysłu. Wyciągnęłam więc najpierw mapkę, w którą
zaopatrzył mnie sympatyczny pracownik promów Doolin2Aran, i na której to
naskrobał mi numer telefonu, pod który miałam zadzwonić, żeby dostać klucz* do
chatki Synge'a, a następnie wyciągnęłam otwartą dłoń w stronę Połówka, niczym
chirurg do swojej pielęgniarki instrumentariuszki, prosząc go o jego telefon, bo
mój leżał gdzieś w torebce schowanej z kolei na samym dnie plecaka i zwyczajnie
nie chciało mi się w nim grzebać.
Kiedy
już dostałam to jakże niezbędne narzędzie do przeprowadzenia operacji pod
tytułem "klucz", wystukałam na klawiaturze zapisany numer, by już po
chwili rozmawiać z Irlandką i wyłuszczać jej sprawę, w której dzwonię. Kobieta
obiecała, że zaraz skontaktuje się z kimś, kto nam otworzy drzwi do chatki, i
za niedługo oddzwoni do nas. I wtedy - rychło w
czas! - nas oświeciło. Zadaliśmy sobie pytanie, które rzuciło na nas
cień paniki. "A co jeśli za wstęp trzeba będzie zapłacić?!" Następujące po tym stwierdzeniu nerwowe
obmacywanie swych ud w poszukiwaniu jakichkolwiek monet ukrytych w kieszeniach,
niewiele zmieniło w naszej sytuacji, poza tym, że Połówkowi udało się
wyczarować marne 2 euro.
Niedługo
później nasze obawy się potwierdziły. Mężczyzna, który przez dłuższą chwilę
szarpał się od środka chatki z upierdliwym zamkiem w drzwiach, oznajmił nam, że
wstęp do muzeum Synge'a kosztuje 3€ od osoby, a my poczuliśmy się jak najgorsi
żebracy, stwierdzając, że mamy tylko 2€, ale jeśli zechce zaczekać, to
spróbujemy załatwić brakujące cztery euro. Na to Irlandczyk, pewnie doskonale zdając
już sobie sprawę, że ma do czynienia z dwoma upośledzonymi półgłówkami,
stwierdził, żebyśmy dali mu tę jedną monetę, a brakującą resztę zostawili
później w sklepie. Ostatecznie jednak zmienił decyzję, bo kiedy już
skończyliśmy "zwiedzanie", oddał nam to dwa euro i poprosił o zostawienie
całych sześciu w sklepiku - on sobie je odbierze przy najbliższej okazji.
Wracając
na chwilę do "zwiedzania", to niestety okazało się, że Połówek miał
rację - powinniśmy byli je sobie darować. I to wcale nie dlatego, że wyszliśmy
na ćwierćinteligentów, co to przyjeżdżają na odludną wyspę bez grosza przy
duszy, a zwyczajnie z tego powodu, że to chyba było najgorsze zwiedzanie w
naszym życiu. Prawdę powiedziawszy to nazwanie tej czynności
"zwiedzaniem" jest okrutnym nadużyciem semantycznym. Za te sześć euro
spodziewaliśmy się bowiem jakiegoś oprowadzania i podzielenia się chociażby
kilkoma informacjami bądź anegdotkami z życia pisarza, a dostaliśmy wielkie
NIC. Stanęliśmy we trójkę na środku tej mikroskopijnej chaty, nasz rozmówca się
przedstawił, coś tam jeszcze bąknął i... zamilkł. A my staliśmy i
patrzyliśmy na niego niczym cielę na malowane wrota, spodziewając się, iż lada
moment zacznie coś mówić. No i faktycznie - zaczął.
dom z basenem ;)
Chwilę
później raz jeszcze powtórzył, jak się nazywa, z czego wyłapałam tylko jego
imię, a więc chórkiem, niczym dobrze ułożone przedszkolaki, wyrecytowaliśmy
"nice to meet you, Ciarán", po czym znów zaległa niezręczna cisza, bo
jasnym się stało, że nasz rozmówca właśnie zakończył deklamację swoich kwestii
i nie ma zamiaru bawić się w przewodnika. Rzuciliśmy zatem okiem na te trzy
mikroskopijne pomieszczenia, w których nawet Calineczka dostałaby klaustrofobii,
i w których oczywiście nie można robić zdjęć, i po DWÓCH minutach już byliśmy
gotowi do wyjścia.
Upewniwszy
się, że furtka prowadząca do chatki została odpowiednio zamknięta, o co prosił
mężczyzna, rozdzieliśmy się, bo czas nas coraz bardziej gonił, a mieliśmy przed
sobą perspektywę co najmniej półgodzinnego marszu powrotnego do portu, i tym
sposobem Połówek poszedł do sklepu, żeby coś kupić i zostawić obiecaną kwotę
kustoszowi muzeum, a ja udałam się do kościoła, do wizyty w którym serdecznie
zachęcał wspomniany w poprzednim odcinku "skipper" z naszej łodzi.
Miały się tam bowiem znajdować "piękne witraże" Harry'ego Clarke'a,
irlandzkiego artysty inspirującego się secesją i art déco. No i faktycznie
znajdowały, co było miłą odmianą po rozczarowaniu związanym z muzeum Synge'a.
Pobyt
w kościele nie zabrał mi dużo czasu, zaczęłam więc samotnie i powoli wracać w
kierunku pirsu, rozglądając się przy okazji za Połówkiem. Kiedy kilka minut
później dostrzegłam go i zobaczyłam wyraz jego twarzy, wiedziałam już, co się
stało. "Nie zostawiłeś kasy, prawda?" - spytałam, a on potwierdził:
"sklep okazał się być otwarty tylko do 14:00!". "No to pięknie!
Oszukaliśmy gościa!", rzekłam. "I co teraz?! - zaczęłam się
gorączkować, ale Połówek szybko mnie rozśmieszył, stwierdzając, że jako personae non gratae, musimy się stąd jak
najszybciej ewakuować - zanim lokalni wieśniacy zaczną nas gonić z widłami - i
już nigdy więcej nie wracać.
Do
portu dotarliśmy jednak długo przed wyznaczoną godziną rejsu i spędziliśmy tam
całą wieczność. Nadal dziwię się, że nie dopadła nas hipotermia, kiedy
zziębnięci i skuleni siedzieliśmy na tamtejszym "przystanku" niczym
bezdomni włóczędzy, czekając na łódź, która niczym Godot nie chciała się
pojawić i nas zbawić.
A
kiedy już wypatrzyliśmy ją na horyzoncie, nie mogłam od niej oderwać wzroku, bo
przedstawiała iście kuriozalny obraz. Kołysała się na boki, jakby za jej
sterami siedział pijany zając, dzielnie walcząc przy tym z atakującymi ją
falami. Pięknie i sprawnie przybiła jednak do pirsu, a kiedy na jej pokładzie
zobaczyłam przyjazną i znajomą twarz naszego bosmana, z wdzięczności o mało co
nie rzuciłam mu się w ramiona, mocno wierząc, że jeszcze parę minut czekania i
bym skonała z zimna, jako że przez ten cały słoneczny i wietrzny dzień nie
udało mi się dosuszyć zmoczonego ubrania. Nie umarłam z powodu hipotermii, ale
przez kolejne trzy dni umierałam z innego powodu, bo przeziębiłam pęcherz i
każda wizyta w toalecie wiązała się z sykiem bólu.
Mężczyzna
przy okazji pozbawił mnie też mojego dylematu, bo do momentu przybicia kutra
nie zdecydowałam jeszcze, czy drogę powrotną do Doolin chcę spędzić w taki sam
sposób jak rano, co było bardzo kuszące, czy też może, idąc za rozsądkiem,
powinnam się schować gdzieś w głębi łodzi z dala od wiatru, który tak mocno dał
mi popalić tego dnia. Jak tylko weszliśmy na pokład Happy Hooker, zostaliśmy
natychmiast skierowani do jej wnętrza - nie było mowy o jakimkolwiek
przebywaniu na odsłoniętym pokładzie, bo on dosłownie spływał morską wodą.
Przyznam,
że nawet z ulgą przyjęłam taki stan rzecz, bo miejsce, w którym usiedliśmy było
przyjemnie ciepłe i suche. I... zadziwiająco puste. Wszystkie wygodne i
mięciutkie siedzenia koło nas były niezajęte, podczas gdy cała reszta pasażerów
siedziała w dalszej - tylnej i zdecydowanie mniej wygodnej - części łodzi, co
mnie od razu zdziwiło. Było podejrzanie dziwne, a przy tym nielogiczne. A jakby
tego było mało, mogłabym przysiąc, że załoga naszego kutra rybackiego wraca
właśnie nie z rejsu z Inishmore a z nieudanego połowu, bo wszyscy pasażerowie,
jak jeden mąż, wyglądali niczym śnięte ryby. I tylko niewiele lepiej
pachnieli.
Niedługo
później tajemnica się wyjaśniła. Podszedł bowiem do nas inny bosman i
zasugerował, byśmy się przenieśli na dalszą część łodzi. Choć jego słowa były
uprzejme, wyczułam w nich nie tyle prośbę co dyplomatycznie zawoalowane
polecenie. Wstałam więc posłusznie, choć niechętnie, i jak tylko zrobiłam krok
w kierunku rufy, nastąpił mocny przechył, i zarzuciło mną tak gwałtowanie, że
gdyby nie pionowa rura od podłogi do sufitu, wokół której odruchowo owinęłam
się niczym tancerka z klubu go-go, mogłoby być nieciekawie. Nieco zdziwiona
takim obrotem sprawy nie miałam zamiaru wypuszczać jej już z rąk, bo bałam się,
że spadnę ze schodków, które dzieliły mnie od niższego "pokładu",
jednak ten sam mężczyzna, na którego polecenie wstałam - widząc, co się dzieje
- wyciągnął w moim kierunku lewą rękę i dodał z otuchą choć nieco ponaglająco:
"No chodź do mnie, nie bój się! Za chwilę będzie jeszcze
gorzej!".
Nie
wiem, jak zwał się ten prorok, ale jego przepowiednia jak najbardziej się
sprawdziła. Nie minęło bowiem pięć minut, kiedy rozpętało się piekło. Tak dla
pasażerów jak i obsługi, która raz po raz uwijała się to z pustymi, to z
pełnymi plastikowymi woreczkami, zmiotką i szufelką, a ja sama nie wiedziałam,
czy patrzeć w prawo (gdzie szyper właśnie strząsa ze wspomnianej szufelki cudze
wymiociny prosto do wody), w lewo (gdzie kobieta ma idealną minę cierpiętnicy do
odgrywania roli "Mater Dolorosa"), czy też może przed siebie (gdzie inna
pasażerka właśnie pozbywała się swojej kwaśnej treści żołądkowej)... Dosłownie
kilka sekund wcześniej usłyszała pytanie naszego skippera: "Are you OK?"
Swoją odpowiedź "Nooooo" kończyła już z głową schowaną w worku
foliowym, który chwilę wcześniej dostała od niego, wydając z siebie jakże charakterystyczne
odgłosy.
Te
wszystkie scenki rozgrywające się przed naszymi oczami były tak absurdalne, że
wprost nie potrafiliśmy przestać się śmiać. Połówek wreszcie się rozpogodził i
po raz pierwszy tego dnia zaczął uśmiechać od ucha do ucha, żartując sobie, że
czuje się jak na rollercoasterze i walczy ze sobą, żeby z radości nie wyrzucać
w górę rąk i nie wrzeszczeć "oh yeah!". Niewątpliwie wyszła z nas
nasza wredna natura, bo kiedy wszyscy dogorywali, my mieliśmy niezły ubaw i
tylko resztka przyzwoitości nakazywała nam śmiać się najciszej jak to możliwe. Przyznam
jednak szczerze, że nie mam pojęcia, czy byłabym takim samym kozakiem, gdyby
nie to, że tego dnia akurat nic nie jadłam i nie piłam od kilkunastu godzin,
zatem miałam całkowicie pusty żołądek.
Jak
się okazało niedługo później - to nie był koniec atrakcji, jakie czekały na nas
tego dnia. Okazało się bowiem, że Happy Hooker nie dowiozła nas do punktu, z
którego wypłynęliśmy, czyli do portu w Doolin...
____
*
Są w Irlandii takie miejsca jak mauzoleum w Monivea Woods (hrabstwo Galway) lub
megalityczny grobowiec Fourknocks (hrabstwo Meath), do których turyści sami
mogą wejść po uprzednim otrzymaniu klucza. Myślałam, że z chatką Synge'a będzie
podobnie...