piątek, 13 grudnia 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 3/3



Happy Hooker zaanonsowała swoje przybicie do kei Inisheer głośnym i nieprzyjemnym odgłosem stali zderzającej się z betonem. Coś ewidentnie poszło nie tak przy cumowaniu. Oczami wyobraźni zobaczyłam szramę w jej burcie, jaką pozostawiła po sobie góra lodowa w Titanicu i już miałam się zacząć rozglądać za wodą gwałtownie wdzierającą się na pokład i obmywającą mi stopy. Kilkadziesiąt sekund później nasz bosman tylko dorzucił drewna do ognia, jeszcze bardziej rozpalając moje absurdalne wyobrażenia, wrzeszcząc: "Zaraz będziemy wysiadać i zmieniać statek!", zachowując przy tym powód takiego postępowania dla siebie, co wcale, ale to wcale mnie nie ucieszyło.

Tego zimnego i mrocznego popołudnia port na Inisheer, najmniejszej z trzech Wysp Aran, przypominał  najbardziej ruchliwy dworzec. Mógłby stawać w szranki z ruchem na Marszałkowskiej. Po opuszczeniu pokładu naszej łajby dołączyliśmy do sporej gromady innych nieszczęśników stojących na nabrzeżu i czekających na kolejny etap swojej podróży. Uderzyła mnie wtedy spora liczba turystów. Pomyślałam sobie wówczas, że skoro późną jesienią tak to wygląda, to nie chcę wiedzieć, co dzieje się tutaj w szczycie sezonu. I że Inishmaan chyba faktycznie traktowana jest po macoszemu, bo tam mieliśmy całą wyspę dla siebie. 

Już na pierwszy rzut oka widać, że pochodzimy z różnych stron świata i słychać, że tworzymy swoistą wieżę Babel, ale pomimo tego, że porozumiewamy się w przeróżnych językach, instynktownie zbijamy się w jedną wielką grupę, jak gdyby doskonale zdając sobie sprawę, że w kupie nie tylko raźniej, ale przede wszystkim cieplej. A ciepło to teraz to, czego nam wszystkim potrzeba. 

Niestety nie wszystkim dane jest szybkie rozgrzanie zmarzniętych kości na pokładzie statku. Ten, który już stoi przy nabrzeżu, Doolin Express, okazuje się być promem dla innych podróżujących, o czym informuje nasz bosman i każe wszystkim pasażerom Happy Hooker cierpliwie czekać na przypłynięcie Star of Doolin. Czekamy więc i szczękamy zębami. I sama nie wiem, co jest gorsze. To oczekiwanie, czy może to, co następuje po nim, kiedy pierwszy prom odpływa, a jego miejsce zajmuje ten nasz nowy - Star of Doolin. 

Po uldze, którą początkowo odczułam na widok naszego statku, nie pozostało już nic. Jej miejsce szybko zajmuje strach. Nieco z przerażeniem przyglądam się całej operacji cumowania "Gwiazdy". Jej obsługa wyrzuca za burtę całkiem pokaźne boje cumownicze, pełniące funkcje odbijaczy, i łódź "zatrzymuje" się przy nabrzeżu. "Zatrzymuje" to tak naprawdę wielkie nadużycie semantyczne w tym przypadku. Problem w tym, że ona właśnie się nie zatrzymuje. Jest przypięta cumami do polerów na kei, ale jednocześnie jest daleka od bycia w spoczynku: wzburzone fale ciągle wprawiają ją w ruch. Łódź unosi się i opada, ale nie to jest w tym najgorsze. Ona dodatkowo przybliża się i oddala od pirsu, a wtedy, w tym drugim przypadku, dzieli ją od niego wielka dziura, którą trzeba pokonać, jako że nie ma żadnego pomostu łączącego łódź z nabrzeżem. I widok właśnie tej złowrogiej przepaści sprawia, że serce zaczyna mi niepokojąco walić, a w myślach gorączkowo powtarzam "Oh, my God!", zastanawiając się jednocześnie, jak ja wejdę na jej pokład. 

Zresztą nie tylko mnie ona przeraża. Rozładunek "Gwiazdy", którą zdążyłam już w myślach przechrzcić na "Perpetuum mobile", trwa już dobre kilka minut, kiedy nadchodzi kolej małego białego maltańczyka, pupilka któregoś z pasażerów. Piesek wesoło i żwawo pędzi do wyjścia, ale kiedy przed jego oczami rozpościera się przepaść większa niż długość jego ciała, zapiera się wszystkimi łapami i gwałtownie hamuje. Tu jednak do akcji wkracza nasz bosman, łapie go od tyłu, błyskawicznie unosi i podaje w ręce kogoś, kto już bezpiecznie przebywa na nabrzeżu. 

Chcę być tym psem i mieć to już za sobą. Ale nie mam. 

Próbuję przemówić sobie do rozsądku, odepchnąć czarne wizje, w których wpadam do tej właśnie przepaści między łodzią a pirsem, i uspokoić łomoczące serce. I tu w myślach dziękuję Bogu za mężczyzn, bo widok załogi Doolin2Aran działa na moje nerwy niczym podwójna dawka relanium. Albo nawet ketamina - środek uspokajający dla koni. Widzę ich troskę o bezpieczeństwo pasażerów i powoli się uspokajam. Wkładają tyle zaangażowania w załadunek każdego turysty, młodego, starego, kobiet i mężczyzn, że nic nie może pójść źle. Dwóch mężczyzn z załogi dosłownie wciąga każdego na pokład. Jeden stoi po lewej, drugi po prawej stronie wejścia, równocześnie chwytają pasażerów za ręce i przyciągają ich do siebie na pokład "Gwiazdy". 

Kiedy zbliża się moja kolej, proszę w myślach, by pomyślne wiatry były po mojej stronie i łódź akurat znajdowała się blisko nabrzeża, bym nie musiała robić francuskiego szpagatu. Ze wszystkich sił próbuję też być ostoją spokoju, ale chyba jednak nie do końca udaje mi się zachować pokerową twarz i ukryć strach odmalowujący się w oczach, bo kiedy zbliżam się do pokładu "Gwiazdy" i mężczyzn wyciągających w moim kierunku ręce, ten, którego widzę pierwszy raz, mówi do mnie coś, co wydaje mi się wówczas szczytem absurdu: "don't jump!". Dlaczego, u licha, miałabym skakać?! - karcę go w myślach, ale chwilę później już rozgrzeszam. Z niejednego pieca chleb jadł i niejedno zapewne widział. A ludzie pod wpływem stresu działają naprawdę nielogicznie. Ja zresztą też, bo dłoń "mojego" bosmana, znanego mi z poprzedniego rejsu, wypuszczam o wiele za późno, posyłając mu na odchodne pełne wdzięczności spojrzenie. 

Uff, przeżyłam! 


Kiedy udaje mi się zająć fajną miejscówkę tuż przy oknie, czuję, że cały stres ze mnie spływa. I że teraz jest już z górki. I nie mylę się. Star of Doolin, będąca jednostką znacznie większą i nowocześniejszą niż Happy Hooker, a przede wszystkim wyposażoną w lepsze stabilizatory, zapewnia pasażerom bardziej komfortowe warunki rejsu i skutecznie chroni od mocnych przechyłów. Nikt już nie wymiotuje, nikt nie spisuje testamentu na kolanie, nikt nie dzwoni do bliskich, by się pożegnać, nikt nie jest zielony na twarzy i nikt nie ma wisielczego humoru. Ja jednak trochę żałuję, że "ostra jazda" z naszą Happy Hooker tak szybko się skończyła. Rejs jest bowiem zwyczajnie nudny, choć widoki - pogłębiający się zachód słońca - czynią go nieco przyjemniejszym i ciekawszym. 
 kamienne mury - cecha rozpoznawcza Aranów

Mam w sobie jednak za mało woli życia, by skorzystać z propozycji obsługi - która, ku mojemu zaskoczeniu, zawozi nas także pod klify Moheru i zatrzymuje się tam na krótki postój, by chętni mogli zrobić zdjęcia - i wyjść na górny pokład w celu lepszego podziwiania tego widoku. Zamiast tego robię to z głową opartą o chłodną szybę, marząc o jak najszybszym powrocie do domu, gorącej kąpieli i wygrzaniu pęcherza, który zaczął mi dokuczać już na wyspie.
 zawsze mnie bawi :) 

"Widoki są naprawdę ładne, ale jest okropnie zimno" - rzuca w naszym kierunku siedząca przed nami Francuzka, która dała się skusić namowie któregoś bosmana. "Wiem, że są. Już kiedyś byłam na takim rejsie" - odpowiadam jej w myślach, nie siląc się, by wypowiedzieć te zdania na głos. Jestem już w trybie oszczędzania energii, a po całym dniu systematycznego wychładzania organizmu, a dodatkowo niejedzenia i niepicia, mam jej już alarmująco mało. 

Resztką sił uśmiecham się za to, kiedy dobijamy do portu w Doolin, a ciemne niebo rozjaśniają... sztuczne ognie. Kolejna absurdalna rzecz, której się tego dnia nie spodziewałam! Nie wiem, kto to robi i dlaczego, ale miło jest być witanym w tak uroczysty sposób. 

Opuszczając pokład Star of Doolin - tym razem na szczęście w cywilizowany sposób, bo za pomocą pomostu - dziękuję naszemu bosmanowi za bycie tak uczynnym i pomocnym, a kiedy mężczyzna pyta, czy podobało mi się na Inishmaan i czy zamierzam tam wrócić, odpowiadam krótkim, ale stanowczym: "O tak, oczywiście!". 
 sklep i biblioteka - prawda, że proste? :)
 coraz rzadszy widok na wyspie

A kiedy chwilę później, już w czasie spaceru po betonowym molo, Połówek pyta, czemu skłamałam, ripostuję z takim samym przekonaniem i szczerością: "Nie skłamałam! Ja tam naprawdę zamierzam wrócić!"

***
Ktoś wyjątkowy i bliski mojemu sercu stwierdził kiedyś, że "Arany są fantastyczne, pozornie zwyczajne, a jednak nie do końca - jakby oderwane od rzeczywistości, jedną nogą w teraźniejszości, drugą zatrzymane gdzieś w połowie zeszłego wieku". To święta prawda jest, wiecie? 

 w oddali Inishmore, mój kolejny cel :)

Ten wyjazd nauczył mnie zasadniczo dwóch rzeczy. W miejscach takich jak to, "zatrzymanych gdzieś w połowie zeszłego wieku", "cash is king" - bez gotówki ani rusz. Wiem też już, że jeden niecały dzień poświęcony na zwiedzanie czy to Inisheer czy Inishmaan (najmniejszych z Wysp Aran) to zdecydowanie za krótko na to, by niespiesznie poznać je od podszewki, a właśnie na takim rodzaju poznania mi zależy. Każdy z moich powrotów łączyło bowiem to samo - jeden wielki niedosyt. Dlatego jestem pewna, że trzeci raz już nie popełnię tego samego błędu i na największą z wysp - Inishmore, którą do tej pory podziwiałam jedynie ze skalistego brzegu Inishmaan i kamiennego "Synge's Chair" - chciałabym pojechać na co najmniej dwa-trzy dni w nadziei, że okażą się one wystarczające do powolnego przemierzania wyspy w ciągu dnia i nocnego socjalizowania się z tubylcami w pubie. 


A gdybyście zastanawiali się, jak rozwiązałam sprawę z kustoszem muzeum, która ciążyła mi niczym kamień młyński u szyi, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż dzięki temu, że mężczyzna dwa razy powtórzył swoje imię, doskonale je zapamiętałam, miałam jednak problem z pisownią, jako że znane mi były dwa zapisy: Kieran i Ciarán. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Wyspy Aran uchodzą za bastion irlandzkości, postawiłam na tę drugą, gaelicką wersję i skorzystałam z dobrodziejstw wyszukiwarki, która dość sprawnie podsunęła mi link do strony, na której udało mi się go rozpoznać, a nawet uzyskać jego nazwisko. Potem już poszło łatwo: szybki list, wyjaśnienia i przeprosiny, banknot o nominale €10 (bo ciężko wysłać sześć euro w monetach...), koperta, znaczek, skrzynka... A skoro mam już czyste sumienie i nie jestem persona non grata, to teraz pozostaje mi jedynie odliczać dni do powrotu! :)