Niewiele
brakowało, abym przez swoją nieuwagę zdusiła w zarodku jedno ze swoich
największych marzeń.
Już
praktycznie wszystko miałam dopięte na ostatni guzik. Wolne - potwierdzone.
Opiekunka do kotów - zarezerwowana. Brakowało tylko jednej rzeczy. Za to
najważniejszej - rezerwacji pobytu w latarni.
Kiedy
pod koniec lipca minionego roku po raz pierwszy podjęłam próbę zrealizowania
tego marzenia i wysłałam maila z zapytaniem, czy ta niesamowicie zachęcająca
promocja, na którą natrafiłam, nadal obowiązuje, dostałam błyskawiczną
odpowiedź. Niestety negatywną.
W
pewien ponury lutowy wieczór znów wysłałam maila z zapytaniem pod ten sam
adres. Trawił mnie już zew przyrody, a moja spragniona przygód natura
dogorywała z nudów i błagała o życiodajny zastrzyk adrenaliny, o odrobinę surwiwala.
O cokolwiek, co - po trudnym styczniu - pozwoliłoby mi znowu poczuć, że żyję.
Jako
że gonił mnie czas, wyczekiwałam tej mailowej odpowiedzi jak nieopierzony
młodzian pierwszego włosa na klacie. Godziny kolejnego dnia mijały, dzień
chylił się ku końcowi, a ona nie chciała nadejść. Wylogowałam się zatem ze
swojego prywatnego maila, nie chcąc już dłużej na nią czekać, zalogowałam na
blogowy i... zapomniałam o bożym świecie, bo zajęłam się pisaniem recenzji
"Dżentelmenów".
Kiedy
zaś sobie o nim przypomniałam, było już za późno. Maila dostałam, nie inaczej, ale
dopiero późnym piątkowym popołudniem, a moja korespondentka prosiła, bym
odezwała się do niej jeszcze tego samego dnia przed siedemnastą (w przeciągu
ponad godziny), jeśli nadal byłam zainteresowana pobytem w domku latarnika.
Byłam. Byłam zainteresowana i chętna jak cholera, ale nie miałam już szansy jej
o tym poinformować, bo podczas gdy ona pakowała manatki, by rozpocząć swój
weekend, ja w tym samym czasie rwałam sobie włosy z głowy z powodu własnej
opieszałości. I niepewności, którą zafundowałam sobie na własne życzenie.
Przyszło mi bowiem żyć w niej przez cały weekend, jako że do wyjazdu miało
dojść w poniedziałek.
Nie
mogłam sfinalizować tej transakcji online, bo strona internetowa nie
akceptowała rezerwacji robionych na mniej niż tydzień przed przyjazdem (moja
była zdecydowanie last minute), wszystko
zatem trzeba było załatwiać telefonicznie/mailowo w godzinach otwarcia biura,
bądź też osobiście, jeśli komuś akurat było po drodze do Dublina.
W
takiej sytuacji doszłam do wniosku, że może mnie uratować jedynie bezpośredni
kontakt z zarządcą latarni, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma na imię
Gerard, mieszka w boskim hrabstwie Donegal, i jest bardzo dobry w tym, co robi,
bo wychwalał go niemal każdy, kto zostawiał recenzję swojego pobytu.
Szukanie
Gerarda było tak samo łatwe i przyjemne jak poszukiwania igły w stogu siana.
Przekopałam cały Internet, zdzierając sobie paznokcie, ale mimo to robiąc to z
pasją Reksia węszącego za kością z apetycznym szpikiem kostnym. Dokopałam się
do wszystkiego: do złóż ropy i metali, do przedwojennych szkieletów, a nawet do
Bursztynowej Komnaty. Do wszystkiego tylko nie do telefonu do Gerarda, który
wydawał się być najbardziej chronioną tajemnicą świata. I do czegoś, do czego
wolałabym się wtedy nie dokopać - do strony Bookingu, za pomocą której Irish
Landmark Trust wynajmuje swoje posiadłości, w tym także interesującą mnie
latarnię, o czym oczywiście nie miałam zielonego pojęcia, jako że korzystałam z
ich strony firmowej.
I
to ten wspomniany Booking.com okazał się być gwoździem do mojej trumny, bo kiedy
z duszą na ramieniu wklepałam interesujące mnie daty pobytu w upatrzonej
latarni, dowiedziałam się, że obydwa domki latarnika są już niedostępne. I że
mogę się wypchać. Na przykład tym sianem, w którego stogu buszowałam, naiwnie
licząc, że trafię tam na telefon Gerarda, a on potwierdzi mi słowa dublińskiej
"biurwy" i każe się pakować na poniedziałkowy przyjazd.
Choć
moja wrodzona podejrzliwość nie chciała uwierzyć w to, co zobaczyłam na
Bookingu, jakaś część mnie - najprawdopodobniej ta odpowiedzialna za instynkt
przetrwania - zakazała mi się pakować na wypadek, gdyby w poniedziałek
pracownica biura osobiście potwierdziła moje obawy. Niechybnie pękłoby mi serce,
gdybym musiała wtedy rozpakować walizkę przygotowaną z myślą o wymarzonym
pobycie w latarni.
Miałam
co prawda plan b, spreparowany na podorędziu, zakładający pobyt w jednym z
kilku pięciogwiazdkowych hoteli, które już od dawna chciałam odwiedzić, doszłam
jednak do wniosku, że nijak się to ma do mojej potrzeby hardcore'u i surwiwalu.
Chciałam bowiem uciec od świata, a nie trafić w samo jego epicentrum. I choć
pomysł ten miał jakieś tam swoje plusy - większą dostępność terminów i chyba
też niższe ceny pobytu jako że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął - ja
nie miałam serca do jego wykonania. Czekając zatem na mój poniedziałkowy
"wyrok", wiedziałam już, że gram va
banque. I że nie interesuje mnie nagroda pocieszenia. I tak nie
potrafiłabym się nią cieszyć. Przede wszystkim jednak nie zasługiwałam na nią,
gdyby faktycznie okazało się, że przez własną głupotę i opieszałość zaprzepaściłam
taką niepowtarzalną okazję na pobyt w latarni.
Jak
być może się domyślacie, to był dla mnie wyjątkowo długi i stresujący weekend.
Jednak poniedziałkowy telefon do dublińskiego biura Irish Landmark Trust,
wykonany z samego rana, zanim jego pracownica zdążyła ściągnąć z siebie okrycie
wierzchnie i zaparzyć kawę, przyniósł mi odpowiedź, na którą tak bardzo
czekałam...
Na
moją z kolei czekała moja niezawodna petsitterka, która - niczym jej
podopieczni - chyba posiada szósty zmysł, bo skutecznie wyczuła, że ten wyjazd
wisiał na włosku, i to niekoniecznie z powodu panoszącego się wtedy nad
Irlandią sztormu, bo jak nigdy wcześniej chciała się upewnić - na dzień przed
wyznaczonym wyjazdem - że nic się nie zmieniło w moich planach i że nadal jej
potrzebuję...