piątek, 28 września 2007

Lost

Jestem. A mało brakowało  i zostałabym w zupełnie obcym mieście. Przyznaję, nie grzeszyłam nigdy i ciągle nie grzeszę orientacją w terenie  ;) Muszę z bólem przyznać, że mój mężczyzna przerasta mnie w tej kwestii. Wiele podróżujemy po Irlandii, często znajdujemy się w danym miejscu po raz pierwszy, a mimo tego, on porusza się tam z pewnością, tak jakby żył tam od wielu miesięcy. Gdy zwiedzamy zabytki, jemu wystarczy jeden rzut oka na mapę i już wie, że za rogiem będzie taki, a taki zabytek, że na takiej i takiej uliczce, będzie to i to. Dostaję wtedy wytrzeszczu oczu, patrzę na  mojego dzielnego towarzysza z zapartym tchem i szczęką sięgającą ziemi. Jak on to robi? Skąd on to wie? Prorok, czy co? Ja z kolei zabieram się do mapy, jak pies do jeża. Kręcę nią na wszystkie strony, odwracam do góry nogami, składam, rozkładam… I nic. Nic nie pomaga. Dalej nie wiem, gdzie się znajdujemy!  Nawet nie wiecie, jak upierdliwe to bywa! Nie wiedziałam, że jestem aż tak ograniczona ;) Wiecie, jak to boli? ;)

Dziś po raz pierwszy wybrałam się na moje zajęcia z francuskiego dla zaawansowanych. Ekscytacja szybko została zastąpiona mała paniką. Oczywiście zdążyłam z trudem, bo przecież musiałam trafić do tego budynku, co nie trzeba! A jak inaczej! Jak stanęłam przed uczelnią, to zwątpiłam. „Jezu, ale to ogromne! Co ja tu robię?” – to była pierwsza myśl, która mi się nasunęła, gdy zobaczyłam ten uniwerek. Przyzwyczajona do swojej, małej polskiej uczelni, nie spodziewałam się takiego kolosa… Z trudem powstrzymałam nieodpartą chęć powrotu do domu. Nic to. Trzeba się tam udać. Nie obyło się bez pytania o drogę i gdyby nie pomocni Irlandczycy, to pewnie zdążyłabym na ostatnie pięć minut zajęć. To oczywiście jest wersja optymistyczna.  Pesymistyczną zachowam dla siebie.

W końcu jednak dotarłam do właściwej sali. Zajęcia nie były zbyt trudne, bo prowadząca zajęcia chciała zrobić rozeznanie dotyczące naszego poziomu wiedzy (piętnastoosobowa grupa, w tym czternastu mieszkańców Zielonej Wyspy i jakaś dziewczyna z dalekiego kraju ;) Każdy w innym wieku, połowa z pewnością po pięćdziesiątce.  Przerobiliśmy więc materiał podstawowy, tak dla przypomnienia. Potem przeszliśmy do tekstu o zaawansowanym poziomie. Co niektóre osoby, przeliczyły swoje umiejętności, bo ich mina wyraźnie mówiła, że są w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie ;) Zajęcia upłynęły w bardzo miłej atmosferze, na żartach i śmiechu. Było sympatycznie. Do czasu… Mniej sympatycznie zrobiło się, kiedy kurs dobiegł końca i trzeba było opuścić uczelnię. Normalnie, aby dotrzeć do wyjścia, poleciałabym za całym stadkiem ludzi. Problem jednak w tym, że wszyscy się gdzieś ulotnili! I co tu robić? Spokojnie, nie denerwuj się. Porozglądaj się i znajdź jakieś znaki wskazujące wyjście. Tak też zrobiłam. Część trasy przebyłam bezbłędnie, dotarłam na parter i tu zaczęły się problemy. Trafiłam jeszcze na jednego zagubionego z mojej grupy, który najwyraźniej miał ten sam problem.  Poszukaliśmy razem, w końcu znaleźliśmy jakieś drzwi i wyszliśmy. Gość poszedł do swojego auta, a ja zostałam sama. Sama w egipskich ciemnościach! I panika: „Gzie ja u licha jestem? Przedtem mnie tu nie było! Nie tak przyszłam!” Rozpoczęłam więc poszukiwania samochodu, w którym miał czekać narzeczony. Obeszłam pół uczelni, zaglądając na każdy parking i szukając auta. A że w nocy wszystkie koty są czarne, to nie było łatwe.. Autko jak na złość ma ciemny kolor…. Gdzieś po 20 minutach daremnego szukania, przeistoczyłam się w żywego sopla lodu, bo wieczór był bardzo mroźny. Z każdym krokiem miałam wrażenie, że oddalam się od tego właściwego parkingu. Ostatecznie, po 30 minutach   gorączkowych poszukiwań  i za zakrętem numer 13957, Wszechmocny zesłał mi auto, które wyrosło nagle przede mną.  Och, jaka była moja radość! Jednak nie zamarznę na kość :) Doczekam się zakończenia kursu, zrealizuję swoje marzenia, zwiedzę jeszcze kawał świata i będę mieć w przyszłości dwójkę dzieci ;) Zostałam uratowana! :)