niedziela, 25 listopada 2007

Małe rzeczy, które czynią życie w Irlandii przyjemniejszym

Uwielbiam Irlandię – nigdy tego nie ukrywałam. Pokochałam ten kraj w zasadzie od pierwszego spojrzenia, od pierwszego kroku, który wykonałam po opuszczeniu samolotu.  Mimo że Zielona Wyspa przywitała mnie stosunkowo chłodno (lekka mgiełka i zimne powietrze), nie przeszkodziło mi to w podziwianiu jej. Czułam i ciągle czuję się tutaj wyjątkowo dobrze. Zupełnie tak, jakbym odnalazła swoje miejsce na ziemi. Mimo że byłam w kilku krajach, tak naprawdę tylko jeden z nich dał mi możliwość zaznania szczęścia w dogłębnym tego słowa znaczeniu. Nie napiszę, że w tym kraju czuję się, jak w domu, bo tak nie jest – tutaj czuję się lepiej niż w Polsce. Z wielu powodów… Wszystkich wymieniać nie będę. Skupię się na głównej różnicy między ojczyzną, a Zieloną Wyspą. Otóż Irlandia ma coś, czego Polska nie miała, nie ma, i chyba jeszcze długo mieć nie będzie (aczkolwiek mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień, kiedy to coś pojawi się w kraju białego orła) O czym mowa? O ogólno pojętej kulturze i szacunku dla drugiego człowieka. Tego właśnie mi brakuje w ojczyźnie i właśnie dlatego nie czuję się tam tak dobrze, jak tutaj…  Gdzie spotkamy się z kulturalnym zachowaniem? Głównie na drogach, gdzie na pierwszy rzut oka widać uprzejmość i wyrozumiałość dla innych kierowców i dla pieszych. Drogi Eire w  żadnym wypadku nie przypominają dantejskich scen, tak często spotykanych np. we Włoszech. Ruch nie jest chaotyczny, prowadzący samochody chętnie przepuszczają innych, za to niezbyt chętnie używają klaksonów. Pieszy może liczyć na wielki respekt i generalnie, to on ma większe prawa niż kierowca ;) Nie trzeba gorączkowo rozglądać się na boki, czy obawiać się, że nasz tyłek może zaraz zamienić się w garaż ;)  Grozi to tylko nielicznym :)

Kolejne miejsce, w którym zaznamy uprzejmego zachowania, to wszelkiego rodzaju sklepy. Jeśli spotkaliście się tam z nieuprzejmością, to podejrzewam, że trafiliście na rodaków ;) To właśnie tutaj usłyszymy po raz setny „sorry”, nawet wtedy, kiedy to my zawiniliśmy. I nawet jeśli  przypadkowo wpadliście na kogoś / przejechaliście go wózkiem / przewróciliście / staranowaliście / potrąciliście to i tak bądźcie pewni, że jak tylko poszkodowany biedak dojdzie do siebie, to usłyszycie od niego  pełne współczucia „I’m really sorry!” ;) Co natomiast miałoby miejsce w Polsce? Otóż, najpierw zmroziłoby Was pełne nienawiści spojrzenie, a następnie z ust poszkodowanego poleciałaby soczysta wiązanka mniej lub bardziej cenzuralnych słówek. To oczywiście wersja optymistyczna. Nie wierzycie? Proponuję zatem przekonać się na własnej skórze i przeprowadzić powyższe doświadczenie przy najbliższej wizycie w sklepie.  A potem koniecznie opiszcie mi Wasze przeżycia ;) Jeśli, rzecz jasna, wyjdziecie z tego starcia cało ;) 

Jako typowa baba, odwiedziłam już wiele irlandzkich sklepów i w zasadzie w każdym czułam się dobrze. Nie lubię tylko tych typu Lidl, Aldi, gdzie można spotkać mnóstwo rodaków. Wtedy żadna z wyżej opisanych sytuacji nie ma miejsca. Bo Lidl to taka mała Polska – z wszystkimi jej negatywnymi cechami. Tutaj jeśli ośmielisz się i powiesz coś po polsku, a ktoś to usłyszy, to od razu odwróci głowę w Twoją stronę, a Ty wtedy zobaczysz, jak wygląda bazyliszek ;) Tym właśnie zdradzają się Polacy ;) Irlandczycy z reguły nie zwracają uwagi na obcy język.  Polska sklepowa z kolei często zdradza się tym, że nie jest tak uprzejma, jak ta irlandzka (na szczęście są jednak wyjątki). Cóż, pewnych negatywnych  polskich zwyczajów nie można tak łatwo wykorzenić…

Jakiś tydzień temu robiłam zakupy w Dunnes Stores. Zatrzymałam się koło działu z owocami, oglądałam je, a kiedy się odwróciłam, spostrzegłam, że tuż obok mnie stoi wózek, a w nim cięte kwiaty  i jakieś inne produkty z naklejka „Reduced”. Przyzwyczajona do tego, że przecenione produkty znajdują się często właśnie w takich wózkach, podeszłam, by przyjrzeć się bliżej. Jak można się domyślić, na oglądaniu się nie skończyło. Jako że mam słabość do kwiatów, sięgnęłam po nie i już pakowałam do mojego wózka, kiedy  dobiegło do mnie: „Podobają Ci się? Jak chcesz to mogę Ci je dać, nie ma problemu” -  i nie był to bynajmniej głos i śmiech mojego narzeczonego ;) Wtedy właśnie dotarło do mnie, że  zabrałam rzecz z cudzego wózka. Podniosłam głowę i dostrzegłam sympatyczną parkę starszych Irlandczyków, właścicieli wózka :) Zrobiło mi się strasznie głupio i zaczęłam się tłumaczyć, jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku: „Ja… Ja naprawdę przepraszam… Ja nie wiedziałam, że to Pani wózek”  Pani skwitowała to wszystko miłym uśmiechem i obróciła wszystko w żart :) Uff, jak dobrze, że nie trafiłam na Polaków. Zapewne nie miałabym tyle szczęścia ;)

Ponadto w irlandzkich sklepach nigdy nie spotkałam się z chamskim zachowaniem, typu wyrywanie sobie z rąk rzeczy z wyprzedaży. W Polsce to normalka. Jeśli uda Ci się trafić na jakiś super tani nabytek, to pakuj to szybko do wózka, koszyka - gdziekolwiek i pędź do kasy…zanim dopadną Cię inni. Bo jeśli im się to uda, to nie gwarantuję, że wyjdziesz ze sklepu w jednym kawałku ;)

Kolejne miejsce, gdzie w Irlandii gości kultura, a  w Polsce hołota, to stadiony. W ojczyźnie bandytyzm szerzy się na ogromną skalę, coraz to częściej mrożąc krew w żyłach wybrykami chuliganów. Fakt, w Irlandii piłka nożna nie jest tak popularna, jak w Polsce, ale nie jest to moim zdaniem żadne wytłumaczenie dla tego, co dzieje się na stadionach. Tutaj na mecze rugby, futbolu gaelickiego, czy hurlingu chodzą często całe rodziny i jest to wspaniały widok. Tak przecież powinno być. Taka przecież była idea piłki nożnej. Tak przecież było zanim na stadiony wkroczyły stada troglodytów spragnionych krwi, a nie rozrywki. Tutaj kibic idąc na mecz nie martwi się tym, czy wróci z niego w jednym kawałku, lecz co najwyżej tym, czy jego drużyna wygra i czy wystarczy Guinnessa, by odpowiednio to uczcić ;)