środa, 29 października 2008

"Czekając na Godota"

Kiedy kilka miesięcy temu przeglądając lokalną gazetę, natrafiłam na wzmiankę o zbliżającym się tournée „Czekając na Godota”, nie zastanawiałam się długo. O swoim odkryciu natychmiast poinformowałam narzeczonego, licząc, iż wyrazi chęć obejrzenia spektaklu. Nie przeliczyłam się. Rezerwację zrobiliśmy on-line chyba jeszcze tego samego dnia, a wkrótce po tym staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na sztukę o Godocie.




Nigdy nie byłam jakąś wielką miłośniczką  Samuela Becketta. Owszem, zdarzyło mi się w przeszłości zapoznać się z jego twórczością, nie był to jednak efekt działania mojej woli, lecz raczej obowiązek narzucony przez wykładowcę na studiach. Wiedząc, iż żadne opracowanie nigdy nie zastąpi przeczytania lektury, sięgnęłam po dzieło Becketta. Przeczytałam je dość szybko, ziewając od czasu do czasu i nie wykazując większego zainteresowania czytaną pozycją. Jako że geniusz Samuela Becketta nie objawił mi się ani w trakcie czytania, ani też po przeczytaniu, na zajęciach z literatury wystawiłam mu negatywną ocenę, a moją recenzję można by było w skrócie następująco podsumować: „Godot nie podobał mi się i nie zrobił na mnie żadnego wrażenia”. Samuel Beckett został zaszufladkowany w moim umyśle jako „pisarz nie w moim guście”. Biedak, w swoim niedocenionym geniuszu, pozostałby tam pewnie na wieki, gdyby nie wspomniane na początku postu wydarzenie sprzed kilku miesięcy. Kierując się moją słabością do Irlandii i zainteresowaniem jej kulturą, postanowiłam zdecydowanie łagodniej obejść się z wielkim potomkiem tego kraju. Postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę. Nie pożałowałam.


 


W ramach obchodów osiemdziesięciolecia istnienia Gate Theatre zaplanowano wyjątkowe tournée obejmujące swoim zasięgiem całą Zieloną Wyspę – w tym także Irlandię Północną. Jego niepowtarzalny charakter objawiał się m.in. w oryginalnej gwiazdorskiej obsadzie (Johnny Murphy, Barry McGovern, Stephen Brennan i Alan Stanford), a także w jednorazowym przedstawieniu sztuki w każdym z czterdziestu miast uwzględnionych w trasie.


   


W długo oczekiwany przez nas wieczór pojawiamy się w teatrze jakieś pół godziny przed rozpoczęciem sztuki. Przed budynkiem stoi już autobus ekipy aktorów, który jednemu z fotografów służy właśnie jako interesujący obiekt do zdjęć. Z minuty na minutę zwiększa się ilość samochodów gości. W samym teatrze panuje ścisk. Wyczuwa się podniosłą atmosferę. Elegancko odziani pracownicy sprawdzają bilety i odprowadzają gości do zajmowanych przez nich miejsc. Mieszcząca niewiele ponad dwieście miejsc sala zapełnia się dopiero na kilka minut przed rozpoczęciem sztuki. Spektakl rozpoczyna się z typowym, irlandzkim opóźnieniem.


  


Na scenie pojawiają się główni bohaterowie. W roli Estragona występuje Johnny Murphy, sympatyczny staruszek o poczciwym wyglądzie. Niewielki, z siwym zarostem, o drobnej budowie ciała przywodzi mi na myśl postać latarnika bądź rybaka, rodem z książki Hemingwaya – „Stary człowiek i morze”. Jego partnerem scenicznym jest – znany niektórym z „Bravehearta” i „The Tudors” – Barry McGovern. Obydwaj panowie odziani są w stare,przyniszczone ubrania – typowe dla bezdomnych i kloszardów. Równie ubogi jest wystrój sceny składający się praktycznie z dwóch elementów. Na pierwszym planie widnieje sporej wielkości kamień. To na nim przez większą część sztuki siedzi i przysypia Gogo (Estragon). W oddali znajduje się zaś drzewo, na którym w drugim akcie sztuki  wyrasta kilka listków. W miarę upływu czasu na scenie pojawiają się jeszcze trzy osoby: władczy i bezlitosny Pozzo, a także jego uniżony sługa, jak na ironię losu, zwany Lucky. Dwukrotnie pojawia się posłaniec Godota, będący młodym, kilkuletnim chłopcem.


  


Akcja sztuki jest praktycznie zredukowana do zera i można ją streścić bardzo krótko. Przez cały czas trwania spektaklu bohaterowie czekają na Godota, który poprzez swojego posłańca zapewnia ich o swoim nadejściu. Na zapewnieniach się jednak kończy. Godot nie pojawia się i nic nie wskazuje na to, iż się ostatecznie zjawi. Bohaterów ogarnia swego rodzaju marazm, obezwładnia ich poczucie bezsensu i bezsilności. Atmosfera senności udziela się także widzom. Mimo iż jestem pod wrażeniem ogromnych umiejętności aktorów pod koniec pierwszego aktu ogarnia mnie znużenie, przeradzające się momentami w chęć przyspieszenia czasu i nutkę zniecierpliwienia. Nie, to nie wina aktorów, ani sztuki. To specyfika dzieła Becketta, które naszpikowane jest momentami ciszy, kiedy bohaterowie zastygają w bezruchu, a jedyne, co widz może usłyszeć, to  swój własny oddech. Są też momenty dużo ciekawsze, kiedy wypowiadane przez aktorów kwestie wywołują gromki śmiech publiczności.


  


Na próżno oczekiwać w sztuce Becketta poruszającej ścieżki dźwiękowej, czy oszałamiających efektów specjalnych. „Czekając na Godota” to nie show. To tragikomedia w dwóch aktach mocno przesycona absurdem i ukazująca daremność ludzkich poczynań. Brak tutaj sensacyjnych zwrotów akcji, dużo za to wypowiadanych kwestii, które obnażają rozpacz człowieka w świecie kompletnie obdartym z sensu. Taka jest właśnie sztuka Becketta, który w specyficzny sposób drwi sobie z tej nieszczęsnej doli człowieka.


  


Sztuka Samuela Becketta nie jest dziełem łatwym. Pozornie błaha, kryje w sobie ukryte przesłanie, którego nie potrafiłam dostrzec, mając w rękach książkę. Możliwość obejrzenia spektaklu, przedstawionego w dodatku w tak profesjonalny sposób, otworzyła mi oczy na geniusz Becketta, który był absolutnie nietuzinkowym artystą. Urok „Czekając na Godota” objawił mi się dopiero kilka lat po przeczytaniu książki. Dopiero całkiem niedawno zrozumiałam prawdziwe przesłanie tego dzieła.


I pomyśleć, że gdyby nie to ogłoszenie w gazecie, ciągle żyłabym nieświadoma geniuszu tego irlandzkiego pisarza…

 

PS. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony http://godotontour.ie. Na spektaklu nie można było robić fotek.

piątek, 24 października 2008

Skerries

Ponoć istnieje miłość od pierwszegowejrzenia. Ponoć należy ona do tych najbardziej namiętnych i niezapomnianychprzeżyć. Ponoć można pokochać kogoś nie znając go, a jedynie opierając się nawrażeniach wzrokowych. Nie wiem. Nigdy nikogo w ten sposób nie pokochałam.Zdarzyło mi się natomiast doświadczyć tego uczucia w stosunku do pięknychmiejsc. Czasem wystarczy postawić stopę na obcej ziemi, by poczuć sympatię dodanego miejsca i by za jego sprawą przeżyć wspaniałe chwile. Są takie zakątkina Zielonej Wyspie, które są dla mnie wyjątkowe i do których zawsze z chęciąpowracam. Nie tylko pamięcią, lecz przede wszystkim poprzez fizyczną obecność.Do grupy takich miejsc dołączyło Skerries. Stało się to całkiem przypadkowo,całkiem niedawno. Przykład tej rybackiej mieściny uświadomił mi, że czasemwarto dać się ponieść chwili – zadziałać pod wpływem impulsu i oddać się w ręceprzypadku.


 


Nie planowaliśmy tej wycieczki. Naszeurlopowe plany były ściśle określone i w zupełności poświęcone IrlandiiPółnocnej. Żeby się jednak do niej dostać trzeba było jechać drogą, któraostatecznie zaprowadziła nas do Skerries. Przemierzając tę trasę, dostrzegliśmyw pewnym momencie znak informujący o pobliskim zamku. Jak się później okazało,chodziło o Ardgillan Castle. Nasze zamiłowanie do tego typu budowli wzięłogórę. Niczym ćmy ślepo lecące do światła, ruszyliśmy w stronę zamku. Niestety.Sobotnie poranki nie sprzyjają wczesnym otwarciom atrakcji turystycznych. Wobliczu półgodzinnego oczekiwania na otwarcie zamkowych bram decydujemy sięjechać dalej. Tym sposobem docieramy do Skerries.


  


Kiedy zauważam morze, mam ochotę piszczeć iskakać z radości. Kocham morze. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłam o przytulnymdomku nad wodą. Z tarasem i oszkloną werandą koniecznie. Do dziś marzę oposiłkach spożywanych na tarasie z widokiem na błękitne morze, o wdychaniuporannego morskiego powietrza, o rozkoszowaniu się błękitem tafli wody iwsłuchiwaniu w śpiew ptaków. O spacerowaniu bosymi stopami po cieplutkimpiasku. Morze zawsze budziło we mnie respekt i podziw. Drzemiące w nim siłyprzypominają mi o jego potędze i bezbronności człowieka wobec żywiołu.


  


W Skerries odnajduję to, co uwielbiam –urocze widoki, czyste powietrze, przytulne zakątki i klimat. Klimat, któregotak często brak w dużych miastach. Cudownie słoneczna pogoda nastraja mniewyjątkowo pozytywnie. Podczas, gdy mój półprzytomny facet drzemie w samochodzie(biedak źle znosi wczesne pobudki i krótki sen), ja eksploruję to uroczemiasteczko. Przemierzam jego uliczki, fotografuję zabytki i cieszę się każdąminutą spędzoną tutaj.


  


Spaceruję nad brzegiem morza, mijam pana zpsem, który wita mnie porannym „Morning!”, co zawsze działa na mnie niczymautomatyczny wyzwalacz uśmiechu. Za to właśnie lubię Irlandczyków i małemiasteczka. Za to, że nie mają oporów, by uśmiechnąć się do obcej osoby iprzywitać się z nią. Mały gest, a cieszy. Niech nikt mi nie mówi, że metropoliewypełnione niekończącą się i WIECZNIE gdzieś spieszącą się masą ludzi,przerastają małe miasteczka. Nie w moim odczuciu. Dziękuję Bogu, że nieskrzywdził świata dzieląc go tylko i wyłącznie na duże miasta.


  


Przechadzając się uliczkami Skerries,dostrzegam w oddali uroczy wiatrak. Koniecznie chcę dotrzeć w tamto miejsce. Samaraczej się tam nie zapuszczę, obieram więc kierunek „parking”, gdzie stacjonujeŚpiący Królewicz (czyt: Mój Połówek). Kiedy z językiem na brodzie dobiegam domety, brutalnie wybudzam Królewicza ze snu po to tylko, by zalać go potokiemsłów. Gorączkowo wyrzucam z siebie wyrazy pozbawione ładu i składu: że centrummiasteczka, że wiatraki, że ja muszę tam jechać, że natychmiast, że jak mnietam nie zabierze, to zaraz zrobię sajgon na parkingu [żartowałam]. Ociągającsię, biedak przystaje na moją propozycję i jedziemy w poszukiwaniu wiatraków.Nie żeby z nimi walczyć jak Don Kichot, ale tak zwyczajnie dotknąć, pomacać,kulturalnie pozwiedzać. Nie mogąc liczyć na Rosynanta, rumaka Don Kichota,muszą nam wystarczyć konie mechaniczne naszego czterokołowca.


  


Pomysł dotarcia do wiatraków okazuje sięstrzałem w dziesiątkę. Przewodnik zabiera nas w podróż do świata młynarzy.Zapoznajemy się z urządzeniami używanymi dawniej do produkcji mąki, poznajemymechanizmy działania wiatraków, a także wnętrze jednego z nich. Z reguły nielubię zwiedzania w towarzystwie przewodnika, ale tym razem nie przeszkadza mijego obecność. Pan okazuje się dla mnie wyjątkowo łaskawy. Nie wiedząc ozakazie robienia zdjęć w muzeum, fotografuję poszczególne pomieszczenia. Kiedyw końcu dostrzegam zakaz, robi mi się głupio. Nie słysząc jednak sprzeciwu zestrony przewodnika, czuję się upoważniona do fotografowania. Uwieczniam teżpejzaże - niezbyt często mam okazję oglądać w Irlandii tak malownicze wiatraki.Takie rzeczy to w Holandii, a nie tutaj.


  


Po zakończeniu oprowadzania, udajemy się dosklepiku z rękodziełem. Piękne są te produkty wykonane wprawnymi rękomautalentowanych osób. Podziwiam je, ale nie decyduję się na kupno – ceny lekkoodstraszają. Zbliżając się do wyjścia, natrafiam na małą wystawę sztukidziecięcej. Przystaję koło obrazów oniemiała ich pięknem i talentem dzieciaków.Patrząc na nie ciężko jest uwierzyć, że namalowała je dziecięca, kilkuletniaręka. Przyznam uczciwie, że też kiedyś brałam udział w jakimś tam konkursiemalarskim dla dzieci, dostałam nawet wyróżnienie, ale chyba raczej nie byłabymw stanie namalować tak pięknych obrazów. Rosną nam talenty, oby tylko się niezmarnowały.


  


Kierując się w stronę parkingu,przechodzimy przez lokalny ryneczek farmerski, gdzie zaopatrzyć można się wprzeróżne smakołyki począwszy od dorodnych owoców i warzyw, aż po pysznewypieki. Znajdują się tu także ręcznie robione kolczyki. Jako ich fanatyczkadopadam stoiska z kolczykami w przeróżnych barwach i spędzam tam mnóstwo czasu,dumając nad rozwiązaniem mojego odwiecznego problemu: „Które kupić?”.Najchętniej zaopatrzyłabym się we wszystkie, ale to nie wchodzi w grę. Facecimają to do siebie, że są bezużyteczni w takich sytuacjach, więc nawet nie pytamPołówka o jego zdanie. On zresztą i tak jest zbyt zajęty nabijaniem się zemnie. Pochłonięty rozmową z właścicielką kolczykowego królestwa, nie zwraca namnie większej uwagi. Z wielkim bólem wybieram więc kilka par i z jeszczewiększym uśmiechem odbieram je od sprzedającej. Kupujemy też pyszne drożdżówki,które konsumujemy w aucie – jedne z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam!Całą drogę w samochodzie gapię się w moje najnowsze kolczykowe nabytki, cieszącsię przy tym, jak dziecko z lizaka. Albo nawet jeszcze bardziej!


  


Te kilka godzin spędzone w Skerrieszapisały się w mojej pamięci jako prawdziwe chwile szczęścia. Do dziś wspominamje z wielkim uśmiechem na twarzy. Już dawno nic nie sprawiło mi takiej radości,jak ten – pozornie błahy – czas spędzony w tym uroczym miasteczku. Nawet czek zpokaźną kwotą nie jest w stanie równać się z tymi beztroskimi chwilamispędzonymi w towarzystwie ukochanego i cieplutkich promieni słonecznych.

 

Szczęście różne nosi imiona. W tymprzypadku nazywało się Skerries.