sobota, 6 grudnia 2008

Mikołajkowa burza w szklance wody

Panie i Panowie, jak pewnie zauważyliście, długo mnie tunie było. Absencja blogowa spowodowana była nie tylko brakiem wolnego czasu,lecz przede wszystkim brakiem chęci pisania czegokolwiek. Jako że nie lubięrobić czegoś na siłę, postanowiłam poczekać na lepsze dni i tym oto sposobemobwieszczam Wam radośnie, że pomyślnie wyszłam z choroby blogowstrętem zwanej.

Święty Mikołaj okazał się dla mnie niezwykle łaskawy.Przyniósł mi do kolekcji kolejny film z boskim Danielem Day-Lewisem i dorzuciłbonus w postaci potrzeby spłodzenia kolejnego posta. Wypada więc skreślić paręsłów na bardzo popularny ostatnio temat, jakim jest tradycja związana z szóstymgrudnia. Na samym wstępie uczciwie muszę przyznać, iż nie rozumiem pewnych oburzonychprzeciwników mikołajkowej tradycji, grzmiących o wyrządzaniu krzywdy dzieciompoprzez kultywowanie tego miłego obyczaju. Rozumowanie tych ludzi ciąglepozostaje dla mnie niepojęte, niczym zagadka Atlantydy. Moi drodzy, ale o czymmy mówimy? Jaka krzywda? Nie będzie o niej mowy pod warunkiem, że niepogwałcimy pewnych zasad. Jeśli ktoś nie chce zaszczepić w dziecku wiary wistnienie dobrotliwego staruszka w czerwonym kożuchu, białą brodą i workiem naplecach, nie musi tego robić! Wystarczy prostym językiem wyjaśnić dziecku genezędnia Świętego Mikołaja i objawić prawdziwe pochodzenie prezentów. Proste?Proste! W ten sposób maluch będzie wiedział, że staruszek Mikołaj jest jakyeti, a rodzice będą mogli spokojnie spać, wiedząc, że ich pociecha nieprzeżyje szoku, kiedy jakiś życzliwy krótko i dosadnie powie jej, jak to taknaprawdę rzecz się ma z tym Mikołajem. I po problemie.

Podobnie rzecz się ma z kwestią dotyczącą prezentów, araczej ich ceny. Dziecko to taka specyficzna istota, której do szczęścia niepotrzeba wiele. Poważnie. Do prawdziwego błogostanu potrzebuje kochającychrodziców, ciepła domowego ogniska, troski i miłości, czyli czegoś, czego taknaprawdę nie można kupić. Oznacza to, iż mikołajkowy prezent nie musi być równoznacznyz ogromnym wydatkiem. W moim blondynkowym rozumowaniu do tego dnia, jak i dowszystkich życiowych spraw, trzeba podejść z dużą dawką rozsądku. Wystarczyzachować umiar i wszystko będzie w porządku. Nie rozpieszczać przesadniedrogimi podarunkami. Uczyć, że liczy się sam fakt otrzymania prezentu, nie zaśjego wartość. Dostosować podarunek do wieku i potrzeb dziecka. I do swoichmożliwości finansowych. To tylko kilka zasad, które mimo że są proste,sprawiają niektórym rodzicom spore trudności.

Jako kilkuletnie dziecko zawsze z niecierpliwościąoczekiwałam na nadejście szóstego grudnia. Mało rzeczy pamiętam z tych słodkichlat dziecięcych, jednak doskonale zachowałam w pamięci obraz tańczących zaoknem śnieżynek i nas – mnie i moje rodzeństwo – piszących list do ŚwiętegoMikołaja. Tradycyjnie już zaczynał się słowami „Kochany Mikołaju” i wbrewpozorom wcale nie był długi i naszpikowany absurdalnymi żądaniami dziecka,któremu reklamy intensywnie wyprały mózg. Był taki dziecinny i prosty.Sprowadzał się głównie do próśb o kolejną lalkę Barbie, książkę bądź konika. Jużwtedy wiedziałam, że te nasze listy zabierane są przez mamę, nie przeszkadzałomi to jednak w czerpaniu przyjemności z całego tego procesu przygotowań iekscytujących oczekiwań. Mój własny Święty Mikołaj zwał się MAMĄ i był osobąnajbliższą mojemu sercu, bez której mój dziecięcy świat ległby w gruzach.Wiedziałam, że mam do czynienia z Mikołajem niezwykle serdecznym, lecz  niezbyt zamożnym, więc moje pragnieniadostosowywałam do niego. Wiedziałam, że nigdy nie otrzymam wymarzonego domkudla lalek, więc po prostu o niego nie prosiłam. Oszczędziło mi to zawodu, aMamie przykrości. Nigdy nie przeszkodziło mi to w uwielbianiu mojego osobistegoMikołaja, który z upływem czasu zyskiwał w moich oczach coraz większyszacunek. 

Zawsze byłam wdzięczna mamie za to, że potrafiła zapewnićnam te ekscytujące chwile. Że potrafiła znaleźć i czas i pieniądze, bysprezentować nam coś, co wywoła uśmiech na naszych twarzach. Doceniam ją za to,że w natłoku ważnych problemów dorosłego życia potrafiła wygospodarować czas nazapoznanie nas z pięknymi, polskimi tradycjami i życiowymi wartościami. Wielejej zawdzięczam i doskonale zdaję sobie sprawę, że to, co dobre we mniepochodzi właśnie od niej.

Taka jest właśnie moja Mama. Takie są moje wspomnieniadziecięce. Taka jest geneza mojego niezrozumienia dla tych, którzy chyba nie dokońca świadomie chcą pozbawić dzieci tej wielkiej radości, jaką niesie ze sobątradycja szóstego grudnia.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Tylko śniegu żal...

Ludzie, nie dobijajcie mnie!

Wchodzę na te Wasze blogi, a tamten sam  widok –  świat okryty piękną śnieżną pierzyną. Białypuch pokrywa domy, drzewa i ulice. Dla Was jest to widok jak najbardziejzwyczajny. Dla mnie też kiedyś taki był – dopóki nie wyjechałam na ZielonąWyspę. Od tego momentu śnieg nabrał dla mnie nieco odmiennego wymiaru. Toprzede wszystkim niezwykle nostalgiczny widok, który zawsze potęguje u mnieuczucie tęsknoty za polską zimą. Za szczypaniem mrozu, za szalonymi wojnami naśnieżki, za podziwianiem świata w tej śnieżnobiałej szacie. Za ciepłem wnętrzadomu. Za oglądaniem fantazyjnych kształtów delikatnych śnieżynek. I zaskrzypieniem śniegu pod podeszwami butów…

Kiedyś nie wyobrażałam sobieświąt Bożego Narodzenia bez tego magicznego puchu. Śnieg zapowiadał nadejścietych najważniejszych dni w roku, na które czekałam z niecierpliwością typowądla kilkuletniego dziecka. Puch spadający z nieba dodawał świętom specjalnej,magicznej otoczki. Białe świąteczne dni były wyjątkowe. Boże Narodzenie bezśniegu już nie miało w sobie tyle uroku. Choć ciągle piękne samo w sobie, byłoinne. Inne, bo pozbawione tej niepowtarzalnej mroźnej atmosfery.  

Mieszkałam w tej części Polski,która zawsze miała śniegu pod dostatkiem. Mój dom był otoczony gęstym sznuremdrzew, które przy najmniejszym potrąceniu gałązek zrzucały duże warstwy śniegu.Jakże ten polski dom był inny od tego irlandzkiego. Specyfika geograficzna Irlandiipowoduje, iż dobrze Wam znany śnieżny widok jest tutaj czymś niecodziennym.Śniegu nie widziałam od blisko trzech lat. Niektórzy Irlandczycy widzieli gozaledwie kilka razy w życiu. Inni wcale. A nawet jeśli się pojawi, to zarazznika. Szybciej niż się pojawił. My, Polacy, często trochę złośliwie śmiejemysię z Irlandczyków. Bo gdy pojawi się tutaj śnieg, to jest to wielkie wow.Wydarzenie na miarę najazdu kosmitów albo odkrycia przedpotopowego mamuta.Życie w niektórych wioskach i małych mieścinach zostaje sparaliżowane, tubylcynie radzą sobie z transportem, szkoły zostają tymczasowo zamknięte. Śmieszy toPolaków, bo zachowanie autochtonów wydaje się im niedorzeczne. Takie irlandzkiei takie głupie. Szydzimy więc i wyśmiewamy. Uznajemy za kolejny objaw głupoty.A wystarczyłoby choć trochę wczuć się w ich sytuację. Jest takie fajne powiedzenie: „help me never tojudge another until I have walked in his shoes.” Opady śniegu są dla nasdobrze znanym zjawiskiem, a dla nich ciągle nowością…

Zabawne co emigracja, uczyniła zemnie. Nigdy nie sądziłam, że będę tęsknić za śniegiem. Kiedy tak zastanawiamsię nad życiem w ojczyźnie, dochodzę do wniosku, że tęsknię za nielicznymirzeczami. Tak naprawdę to tylko rodziny mi brak. I śniegu. I polskich bibliotekbogato wyposażonych, będących rajem dla książkowych moli. Dla mnie.

Nie brak mi polskiego jedzenia. Zchęcią zamieniłabym choć jeden wschodnioeuropejski sklep na polską księgarnię bądźbibliotekę. Nie tylko ciało wymaga pokarmu – dusza także.

I o ile kupić mogę polskiejedzenie i prasę, śniegu nie kupię.