niedziela, 25 stycznia 2009

Grobla Olbrzyma

Giant’sCauseway, zwana Groblą Olbrzymą lub też Ścieżką Giganta,uchodzi za jedną z największych atrakcji Irlandii Północnej.Zmierzają do niej tłumy nie tylko z samej Irlandii lecz także zcałego świata. Doskonale słychać to na miejscu. Podążającawytyczonymi ścieżkami ludzka masa jest jedną wielką mieszankąjęzyków obcych. Niektórzy turyści już na pierwszyrzut oka odróżniają się swoją egzotyczną urodą. Dużo tumłodych ludzi, sporo rodzin z dziećmi, trafiają się teżstaruszkowie. Mimo że są mocno zróżnicowani pod względemrasy, kultury i wieku, łączy ich jedno – przybyli tu w tym samymcelu. Celem zaś jest obejrzenie około 40 tysięcy sześciobocznychbazaltowych kolumn o przeróżnej wysokości i grubości.


  


Jeślichodzi o genezę Giant’s Causeway, turysta ma dwa wyjścia. Możeuwierzyć na słowo naukowcom głoszącym, iż bazaltowe kolumnypowstały 60 milionów lat temu na wskutek potężnego wybuchupod dnem morskim. To właśnie wtedy masa płynnego bazaltu zostaławyrzucona na powierzchnię ziemi, gdzie zastygając, przybrałaformy, które współcześnie możemy oglądać.


  


Jeślita wersja się komuś nie podoba, może skłonić się w stronę tejdrugiej, zdecydowanie bardziej romantycznej, którą zpokolenia na pokolenie przekazują irlandzkie legendy. Według nichGrobla Olbrzyma to dzieło ludzkiej ręki – niejakiego FinnaMacCumhailla, przywódcy wojowników ulsterskich. Jakwskazuje słówko „giant”, Finn nie był takim zwykłymczłowiekiem. Albo w istocie był olbrzymem, albo uczyniły go nimpodania i legendy. Krążące wokół niego historie przypisująmu niezwykłe cechy - w tym potężną siłę. Jedno z podań mówi,iż pewnego dnia olbrzym w przypływie złości kopnął ziemię,która przemierzywszy sporą odległość, wylądowała naKanale Św. Jerzego. Gdyby ktoś nie wiedział – to w ten otosposób powstała wyspa Man.


  


Kolejnalegenda mówi zaś, iż Finn zakochał się w olbrzymcemieszkającej na wyspie Staffa, leżącej u wybrzeży Szkocji, ikoniecznie chciał ją ściągnąć do siebie. Ten oto miłosny porywma tłumaczyć wybudowanie ścieżki prowadzącej do jego ukochanej.Z czasem sława Finna lekko przygasła, ale pamięć o nim nigdy nieumarła. Przyczyniło się do tego odkrycie Giant’s Causeway. Wbrewpozorom nie dokonał tego żaden archeolog, ale zwykły śmiertelnikw postaci biskupa Derry, który umiłował sobie przechadzki pookolicy. W czasie jednego ze spacerów natrafił na GroblęOlbrzyma i w ten oto sposób świat dowiedział się o jejistnieniu w 1692 roku.


  


Pozostawmyjednak świat mitów, olbrzymów i ich kochanek.Przybywając do celu naszej wycieczki, jestem tak zmęczona podróżą,korkami i okropną, typowo irlandzką aurą, iż widok rozciągającysię przed moimi oczami, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Patrzącna ciemne i mokre kolumny, szarą barwę morza i nieba, wyrażamszczere rozczarowanie. Nie widzę w tej scenerii nic nadzwyczajnego.Na usta zaś cisną mi się słowa Williama Thackeraya: „MójBoże! Przejechałem 300 km tylko po to, by zobaczyć coś takiego?”Spodziewałam się czegoś więcej! Rozczarowana, chłostana silnymwiatrem i rozszalałą ulewą, wracam pospiesznie do pobliskiegosklepiku z pamiątkami, który zdecydowanie bardziej mniezainteresował. Trafiając na stoisko z biżuterią, czuję się jakw niebie i zapominam o mokrym i chłodnym świecie czekającym zadrzwiami sklepiku.


  


UrokiGiant’s Causeway odkrywam dopiero drugiego dnia. Wykorzystująccudowną wręcz pogodę, postanawiamy dać temu miejscu jeszcze jednąszansę. Docieramy do niego w słoneczne popołudnie i mamy wrażenie,że widzimy zupełnie inny obraz. Tym razem mamy okazję podziwiaćgroblę w pełnej krasie. Błękitna woda leniwie roztrzaskuje się oskały, a słońce cudownie ogrzewa cały kompleks kolumn. Szybkoodnajdujemy tzw. „Krzesło” utworzone z bazaltowych kolumn.Przysiadamy na nim, aby przekonać się o autentyczności legendy.Ponoć krzesło ma cudowną moc spełniania życzeń. Nie żebym byłajakaś naiwna i przesądna, ale nie wadziło spróbować ;)


  


Całośćsprawia, iż z radością udajemy się na spacer wytyczoną ścieżką.Po drodze mijamy „But Olbrzyma” – skałę, która wistocie go przypomina. Jeśli stopy Finna były takie ogromne, tociekawe jak duże miał inne członki? ;) Nie jest mi dane przekonaćsię o tym. Na potrzeby turystów wymyślono nazwy dla różnychskałek tego kompleksu. Już na samym początku mieliśmy okazjęzobaczyć „Babcię”, która wsparta o laskę, mozolniewspinała się pod górkę. Tuż za nią, znajduje sięnatomiast „Wielbłąd”, za nim zaś „Krzesło”, „OrganyOlbrzyma”, „But” i „Komin”. Co ciekawe, obydwoje zgodnieprzyznajemy, iż nazwy zostały adekwatnie dobrane do kształtówskał.


  


Naszspacer wieńczy dotarcie do wspomnianego „Komina”. Umieszczony wbardzo malowniczym punkcie, stanowi świetne miejsce do podziwianiatamtejszej panoramy. Opierając się o barierkę oddzielającą nasod stromego brzegu klifu, łączę przyjemne z pożytecznym:wygrzewam się w słońcu, kontempluję otaczające mnie widoki ipozwalam morskiej bryzie delikatnie smagać moją twarz.

Drogapowrotna jest zdecydowanie cięższa. Decydujemy się na powrótścieżką wijącą się nad krawędziami klifów. Długi marszw upale daje się nam we znaki. Słońce jest niezwykle intensywne,toteż na naszym ciele szybko pojawia się opalenizna. Maszerując,przystajemy co jakiś czas. Nie tylko po to, by odpocząć.Zatrzymuje nas także piękno widoków.


  


Nasząprzygodę z Giant’s Causeway kończymy w pobliskiej restauracji,gdzie zaledwie za kilka funtów zjadamy pyszny i ogromny [jakna tę cenę] obiad. Zregenerowawszy siły opuszczamy ten przybytekrozkoszy kubków smakowych i udajemy się na nasz parking.Docieramy do niego akurat w momencie odjazdu kolejki wąskotorowej.Uwieczniamy na fotce malowniczą ciuchcię, rzucamy ostatniespojrzenie na otaczającą nas scenerię i wsiadamy do auta.


  


Naszadruga wizyta z pewnością zatarła nieprzyjemne wrażeniepozostawione przez tę pierwszą. Gdyby nie ten drugi raz z czystymsumieniem mogłabym podzielić opinię Samuela Johnsona. Zapytany,czy ten cud natury wart jest zobaczenia, odparł: „Wart obejrzenia?Tak, ale nie warto aż tam jechać, żeby go zobaczyć.”

wtorek, 20 stycznia 2009

Szok!

Kiedy Spóźnialska Koleżanka niespodziewanie zadzwoniła domnie z pytaniem, czy mogłaby mi za parę dni podrzucić swoje wesołe potomstwo,zdążyłam wyjąkać jedynie mało inteligentne „Yyyyyyyyy”, po czym zawiesiłam sięna kilka minut, by w wyobraźni przejrzeć mój grafik. Wynik mojej umysłowejoperacji był dla Mary jak najbardziej korzystny: „Tak, da się to załatwić!”.Spóźnialskiej Koleżance spadł kamień z serca. Wydała z siebie głębokiewestchnienie, które pewnie w zamierzeniu miało zobrazować jej wielką ulgę, atymczasem mało co nie zdmuchnęło mnie z nóg. Pokrótce przedstawiła mi sytuację,po czym ustaliłyśmy detale i pożegnałyśmy się.

 

Po zakończeniu rozmowy z Mary doznałam nagłego olśnienia.Wreszcie do mnie dotarło, że nie przyszłam na ten świat bez celu. Mojądożywotnią misją jest wybawianie Spóźnialskiej Koleżanki z opresji. Niepierwszy i [zapewne!] nie ostatni raz uratowałam jej życie. Nigdy mi to jednaknie przeszkadzało, jako że już od pierwszej minuty naszego spotkania zapałałamdo niej wielką sympatią. Ponad dwuletnia historia naszych relacji to nie tylkodługie pogawędki i beztroskie momenty, lecz także wspólne wspieranie się ipomoc. Czyli po prostu samo życie. 

 

Tym razem moja misja miała polegać na godzinnymprzypilnowaniu dzieciaków Mary. W umówiony dzień, po skończeniu pracy, wpadłamdo domu i od razu przystąpiłam do zmiany stroju na nieco wygodniejszy. Niemiałam zbyt dużo wolnego czasu. Za kilkanaście minut miała się pojawić Mary ijej pociechy. I tak też się stało. Tuż przed osiemnastą zjawili się moi goście.Spóźnialska Koleżanka przytaszczyła ze sobą wielką torbę łakoci, zabawek ianimowanych filmów dla dzieci, a mi na kilka sekund zapaliła się czerwonakontrolka. „Jeeez, ona chyba chce je tu zostawić na cały miesiąc” – pomyślałamspanikowana, ale ostatecznie porzuciłam tę absurdalną myśl. Po wypakowaniu ztorby połowy domu, rozgorączkowana Mary ulotniła się i z piskiem opon ruszyła wkierunku swojego miejsca pracy – szkoły, w której miało odbyć się jedno z tychznienawidzonych przez nauczycieli spotkań. 

 

Ja tymczasem wolnym krokiem przebywałam drogę do salonu,obmyślając przy tym strategię, która pozwoliłaby mi w spokoju przeżyć tęgodzinę z dziećmi. Bez spazmatycznego płaczu. I bez krzyku. Dzieci mimo że sądo mnie przyzwyczajone, nie cierpią chwil takich jak ta, kiedy nie ma z nimirodziców. Są do nich ogromnie przywiązane, a momenty rozstań oznaczają główniejedną rzecz - jeden W I E L K I  lament.Nigdy nie kończący się płacz jednego dziecka jest jeszcze dla mnie znośny. Wwykonaniu dwójki to już Armagedon.  Sajgon!  Kaplica!

 

Na szczęście nie było tak źle, jak się obawiałam. Dziecibyły jakby lekko onieśmielone nowym otoczeniem, ale nie na tyle, by im toprzeszkodziło w zabawie. Zgodnie z zaleceniami Mary włączyłam dziewczynkom dvd,co z kolei – zgodnie z jej przewidywaniami – całkowicie je pochłonęło. Zuwielbieniem wpatrywały się w nasz ogromny telewizor i zapewneczuły się tak, jak ja, kiedy jako małe dziecko po raz pierwszy trafiłam dokina. Usatysfakcjonowana przebiegiem wydarzeń, przysiadłam na sofie, by razem zdziećmi przenieść się w świat oglądanej przez nas bajki.

 

Z głośników wydobywała się wesoła melodia „Rudolph, theRed-Nosed Reindeer”, kiedy zachrzęścił zamek w drzwiach wejściowych, a po chwilipojawił się Mój Połówek. Spostrzegł mnie i już żwawo ruszył w moim kierunku, bytradycyjnie rozpocząć nasz „rytuał powitalny”. Na jego widok wypadłam z pokojuniczym wystrzelona z katapulty. Bynajmniej nie po to, by rzucić mu się wramiona, lecz „ustrzec” przed nim dzieci. Obawiałam się, że widok obcego imfaceta wywoła u nich lęk i płacz, a do tego za nic na świcie nie chciałamdoprowadzić. W ułamku sekundy znalazłam się na korytarzu, wciągając Połówka dokuchni, a przy tym konspiracyjnie i stanowczo oznajmiając mu, że nie wejdzie dopokoju. No chyba, że po moim trupie. I na znak protestu zabarykadowałam przejściewłasnym ciałem.

 

Niczym dwa osły upieraliśmy się przy swoim. On, że jegodzieci się nie boją i że ma z nimi dobry kontakt. Ja, że je wystraszy. Kiedytak spieraliśmy się, usiłując postawić na swoim, do kuchni niespodziewaniezawitała Młodsza Pociecha. Weszła, popatrzyła na Połówka, on na nią i… zamiastoczekiwanego przeze mnie płaczu, nastąpiło coś zupełnie przeciwnego. Po tymwydarzeniu nie było już sensu izolować Połówka. Udaliśmy się do salonu, gdzieczekała Starsza Pociecha. I ona zareagowała bardzo pozytywnie. Czegoś takiegosię nie spodziewałam! Zamurowało mnie. Z opadłą szczęką patrzyłam na to, co siędzieje i z niedowierzaniem przecierałam oczy. Dwie małe pannice, lekkorumieniąc się, śmiały się w głos, piszczały i wygłupiały się z moim facetem.Najwyraźniej świetnie się bawiły. Mój Połówek też. Wygłupiając się i robiączabawne miny doprowadzał je do głośnego śmiechu, a one nagle straciły zainteresowanietelewizorem. Wpatrzone w niego niczym w ósmy cud świata, kryły się od czasu doczasu za poduszkami, śmiejąc się i ukazując przy tym komplet śnieżnobiałychzębów. 

 

Zabawa trwałaby pewnie jeszcze długo, gdyby nie powrótMary. Ciągle zszokowana, zaprosiłam ją do środka na herbatę i opowiedziałam otym, co przed chwilą miałam okazję oglądać. Tak jak się spodziewałam - było todla niej nietypową nowiną. Najlepszy moment nastąpił jednak przy zbieraniu siędo wyjścia, kiedy Młodsza Pociecha postanowiła na pożegnanie soczyście ucałowaćMojego Połówka! Starsza nie odważyła się na taki śmiały krok. Wstydliwiechowała się za matkę, raz po raz spoglądając na stojącego przed nią faceta,jakby ciągle biła się z własnymi myślami: pocałować czy nie pocałować?

Szok, Drodzy Państwo! Po prostu szok!

Nie taki Połówek straszny, jak go Taita maluje, co?

I to tyle w tym temacie!