czwartek, 12 lutego 2009

Glasgow City

Nasza podróż do Szkocji do samego końca była wielkim znakiem zapytania. Tuż przed dniem naszego wylotu zaczęły pojawiać się złowrogie komunikaty o obfitych opadach śniegu, odwołanych lotach i zamkniętych lotniskach. Na domiar złego aura nie poprawiała się, a śnieg z lubością paraliżował ruch w kolejnych miastach. Przerażenie królujące w oczach tubylców nagle zaczęło pojawiać się także w naszym wzroku. Nie dopuszczałam do siebie myśli o odwołaniu lotu, jednak mimo to moja podświadomość zaczęła igrać ze mną, kilkukrotnie podsuwając mi wizje z piekła rodem. Zaplanowaliśmy sobie świetny czas w Glasgow, a tymczasem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nigdzie nie polecimy.


  


Ostatnie godziny przed wylotem to był istny szał. Gdzieś ulotnił się nastrój ekscytacji, zapodziała się radość, a w jej miejsce pojawiło się wyczekiwanie. Negatywne oczekiwanie. Poczułam się jak oskarżony, który nerwowo kręcąc się w miejscu, czeka na wyrok sądu. Czekałam na decyzję, która nie odbierze mi prawa do nowej przygody – prawa do zrealizowania planów, za które już zapłaciłam. I na które tak długo czekałam. Do łóżka położyłam się ze świadomością, że ostatni lot przed naszym został anulowany. Kiedy kilka godzin później obudziłam się i wyjrzałam przez okno, zobaczyłam coś, czego zobaczyć nie chciałam. Śnieg. Normalnie bym się cieszyła z tego widoku, jednak nie w tych warunkach. Los postanowił do końca grać z nami w tę specyficzną rosyjską ruletkę…


   


Choć historia naszego wylotu zaczęła się niezbyt ciekawie, zakończyła się jak najbardziej pozytywnie. Lot był co prawda opóźniony, jednakże w tej sytuacji ciężko było narzekać na jakiekolwiek niedogodności. Opóźnienie było w tym wypadku błogosławieństwem bożym –  drogocennym wybawieniem od podzielenia losu setek innych pasażerów, którzy musieli zrezygnować z podróży. Dotarliśmy na miejsce i to było najważniejsze. W tym momencie wszystko inne straciło na znaczeniu.


  


Po 45 minutach lotu po raz pierwszy postawiłam stopy na szkockiej ziemi. Szkocja oczywiście przywitała nas bardzo rodzinnie, pozwalając zasmakować nam jej specyficznego klimatu. W zasadzie już od pierwszych minut po opuszczeniu lotniska czułam się jak u siebie, jak w Irlandii. Pogoda również była iście irlandzka. W przeciągu kilku godzin można było zapoznać się z wszystkimi porami roku. Tak więc nie zabrakło deszczu i wiatru, ani też opadów śniegu. Zdarzały się też miłe niespodzianki, kiedy w krótkim czasie gęsto zalegające chmury rozpraszały się w szybkim tempie tylko po to, by ukazać nam miasto w słonecznej oprawie i bajecznie niebieskie szkockie niebo.


  


Glasgow to miasto, które wzbudza niezwykle mieszane uczucia. Można je tak samo mocno uwielbiać jak i nienawidzić. I choć nie brakuje tych krytycznych i negatywnych opinii na temat tej metropolii, ja zaliczam się do przeciwnego obozu. Do obozu zwolenników Glasgow. W moim odczuciu jest to niesłychanie ciekawe miasto. Owszem, nie jest to typ miasta, które w czasie pierwszego kontaktu z turystą, rzuca go na kolana.


   


Nie pójdę w ślady Daniela Defoe i nie napiszę Wam tu, że „Glasgow jest najczystsze, najpiękniejsze i najlepiej zbudowane w Wielkiej Brytanii”, bo nie do końca tak jest. Czasy w których żył ten sławny pisarz już dawno minęły, tak jak bezpowrotnie minął ówczesny charakter Glasgow. Współczesna jego wersja jest niestety dość zabrudzona, co mi – miłośniczce ładu i porządku – strasznie rzucało się w oczy i burzyło moje poczucie estetyki. Czy najpiękniejsze? Nie podejrzewam. Jest niewątpliwie ładne - podoba mi się jego oryginalna i zróżnicowana architektura. Ma swój urok i niepowtarzalny styl, ale ma też pewne wady, które w oczach wielu turystów mogą zakryć zalety, których notabene nie brakuje. Jednak żeby dostrzec plusy Glasgow, trzeba najpierw odrzucić tę zasłonę brudu, szarości i pozornej nijakości.  Nie każdy to potrafi.


   


Zgrzeszyłabym, gdybym nazwała Glasgow miastem nudnym – miastem bezbarwnym. Chciałabym użyć tu jakiegoś porównania, które świetnie oddałoby jego charakter, a jedyne co mi przychodzi do głowy to porównanie kulinarne, które kiedyś padło z ust pewnej znanej osoby. Chodzi o karczocha. Tak, Glasgow jest właśnie takim karczochem wśród brytyjskich miast. Z wyglądu niezbyt apetycznym, kiedy jednak pozbawi się go zewnętrznych  liści i dotrze do części jadalnej, do jego serca, wtedy można doznać prawdziwej uczty zmysłów. To miasto to też taki lekko zaniedbany diament, który nie został poddany obróbce. Gdyby trafił w odpowiednie ręce, w ręce jubilera pasjonata, można by z niego wyczarować piękny raut albo wspaniałą rozetę.


  


Glaschu, celtycka nazwa Glasgow, tłumaczona jest dwojako. Jako „ukochane zielone miejsce” lub „ukochany strumień”. Glasgow jest zielone. Bardziej zielone niż inne brytyjskie miasta. I to jest jego ogromny plus. Jeśli wierzyć w słowa lokalnych przewodników, w Glasgow znajdziemy ponad siedemdziesiąt parków o przeróżnej wielkości. Są tu piękne ogrody botaniczne o wspaniałej tęczy barw, są soczyście zielone skwerki, wabiące przechodniów do przycupnięcia i do relaksu na jednej z wielu ławek. Żałuję, że nie mogłam w pełni podziwiać wiosenno-letniej szaty tego miasta, a jednocześnie jest to dla mnie mocny bodziec, by udać się tam ponownie za kilka miesięcy. Chcę zobaczyć, jak wygląda Glasgow w pełnej krasie, bez śniegu i deszczu. Chcę zobaczyć, co wtedy będzie mogło mi zaoferować.


  


Z żalem je opuściłam, a po powrocie do Irlandii natychmiast zaczęłam tęsknić za tym, co miałam w swoim zasięgu w czasie pobytu w tym szkockim mieście. Wrócę tam, bo chcę zwiedzić to, czego zobaczyć nie zdążyłam i odkryć inne oblicze tej intrygującej metropolii. Bo nie wiem, czy wiecie, ale Glasgow to miasto, które ma janusowe oblicze…


[cdn]