środa, 2 czerwca 2010

Oko w oko z piraniami i rekinem, czyli co ciekawego można zobaczyć w Dingle

Półwysep Dingle znajduje się w zachodniej części Irlandii w hrabstwie Kerry. Jego sława dotarła do mnie już dawno temu. I choć byłam w Kerry dwukrotnie, nigdy nie miałam okazji bliżej się z nim zapoznać.


 


Piękno półwyspu opiewają nie tylko przewodniki i rodowici mieszkańcy wyspy, lecz przede wszystkim turyści. Kiedy udało nam się dostać kilka dni wolnego, postanowiliśmy, że na własnej  skórze przekonamy się o prawdziwości tych stwierdzeń.




Kiedy wjechaliśmy do Dingle, miasta noszącego tę samą nazwę co cały półwysep, w oczy rzuciła mi się ogromna ilość pensjonatów B&B. W pewnym momencie przejeżdżaliśmy takim odcinkiem, w którym co drugi dom pełnił funkcję noclegowni dla turystów. Już wtedy zrozumiałam, że nie będziemy mieć żadnych problemów ze znalezieniem odpowiedniego pokoju do wynajęcia. I tak właśnie było.




Wybraliśmy jeden z wielu domów malowniczo usytuowanych nad zatoką. Wybór okazał się trafny – sympatyczni właściciele szybko wzbudzili naszą sympatię, a czysty i wygodny pokój całkowicie spełnił nasze oczekiwania. Barbara, gospodyni w sile wieku, chętnie udzielała nam wskazówek turystycznych, a jej mąż Michael podbił nasze serca i rozpieścił nasze podniebienia wyśmienitym chlebem jego własnej, domowej roboty.


 


Śniadania w tym pensjonacie to w ogóle odrębny temat zasługujący na wyróżnienie. W jadalni widać było dbałość o każdy szczegół. Stoliki przykryte perfekcyjnie wyprasowanymi obrusami i udekorowane pachnącymi flakonami frezji umiejętnie wabiły do spożycia śniadania. Na kredensie duży wybór przeróżnych smakołyków: owoców, jogurtów, płatków i dżemów. Menu z kilkoma pozycjami sprawiło, że poczułam się jak w przytulnej, rustykalnej restauracji. Co ciekawe, na śniadanie można było spożyć nie tylko nieśmiertelne typowe Full Irish Breakfast, lecz na przykład także wędzonego łososia z jajecznicą i pomidorami. Wszystko oczywiście niezwykle schludnie podane, przyprawiające kubki smakowe o szaleństwo. Wszystkie wyżej wspomniane zalety w połączeniu z przystępną ceną sprawiły, że to B&B szybko awansowało do czołówki moich ulubionych irlandzkich pensjonatów.


 


Wracając do tematu samego miasteczka – zauroczyło mnie ono z kilku powodów. Dingle urzeka przytulnymi domkami w kolorach tęczy. Jest czyste, małe i radosne. Wprost urocze w swojej prowincjonalności.



Na korzyść miasta przemawia bardzo malownicze położenie. Dingle to niezwykle przyjemny port rybacki, gdzie można spędzić wiele rozrywkowych godzin. Oprócz nastrojowych pubów i restauracji znajdują się tu liczne sklepy z rękodziełem. To właśnie one podbiły moje serce.


 
Gdybym tylko miała więcej czasu i mniej napięty grafik, poświęciłabym co najmniej dwie, trzy godziny na samo chodzenie po tych sklepikach i wyszukiwanie nietuzinkowych ozdób i pamiątek. Sklepiki przyciągają kolorowymi witrynami i cudeńkami na nich zalegającymi.



Niebanalne torebki, kolorowe okrycia, ręcznie malowane obrazy na szkle, świetnie wyposażone księgarnie, gdzie półki niemalże uginają się od ilości książek – to wszystko aż błagało, bym została tam dłużej.



Dingle umiłowały sobie rzesze turystów. Szczególnie w sezonie wakacyjnym. Dlatego, jeśli ktoś z Was planuje się tam wybrać w lipcu albo w sierpniu, doradzałbym wcześniejszą rezerwację noclegu, aby po prostu uniknąć straty czasu i kłopotów. Bo Dingle choć małe i naszpikowane pensjonatami, znacznie zwiększa swoją populację w czasie wakacji. Czasem nawet dwukrotnie.



"Śpiący Olbrzym" - wyspa Inishtooskert


Poranne godziny, które spędziliśmy w Dingle pozwoliły nam uniknąć męczącego tłumu. Choć im bliżej było popołudnia, tym ulice miasteczka zagęszczały się, a parking tuż przy porcie pęczniał od masywnych autokarów. Wtedy właśnie najlepiej zaszyć się gdzieś, poza granicami miasta i we względnej ciszy kontemplować dzieła matki natury.


 
Miasteczko oferuje turystom kilka atrakcji. Dla tych, którzy chętnie zapoznają się z małymi i dużymi mieszkańcami irlandzkich wód, otworem stoją drzwi oceanarium. Za 12 euro dostajemy pieczątkę na rękę i pozwolenie zanurzenia się w morskim świecie. Za drzwiami dzielącymi sklepik od oceanarium czekają na nas nie tylko dobrze nam znane ryby, lecz także te dziwaczne, śmieszące niekiedy swym wyglądem.


 
Miło jest poprzyglądać się kolorowej florze i faunie morskiej: stanąć oko w oko z potężną żółwicą Molly, niepozornymi z wyglądu piraniami, złowrogimi i masywnymi rekinami, lecz przyjemność ta nie jest warta dwunastu euro. Niewątpliwym minusem oceanarium są jego małe rozmiary. Plusem zaś… świetnie wyposażony sklepik, gdzie udało mi się zdobyć edukacyjną grę turystyczną o Irlandii, a także m.in. ciekawą biżuterię z howlitu, która – jeśli wierzyć ezoteryce - ma eliminować napięcie i wyciszać umysł jej posiadaczki :)



Dla tych, którzy potrzebują mocniejszych wrażeń i nie chcą zadowolić się oglądaniem ryb przez szybę, Dingle ma specjalną ofertę, ale o tym następnym razem