piątek, 10 grudnia 2010

Bo happy endy są tylko w bajkach!

Długo go wyczekiwałam. Niczym zakochany podlotek oczekującyswego ukochanego, podbiegałam co kilkanaście minut do okna i nerwowo wyglądałamprzez nie, aby upewnić się, czy to aby już. Ale parking był pusty. Pozostał nanim tylko suchy, ciemny plac jako przypomnienie po stojącym tu uroczymsamochodzie. Nigdzie nie zobaczyłam masywnego, białego vana, który miał się tutajpojawić. Wreszcie, po południu, dostałam cynk, że wyczekiwany przeze mnie gośćnadjeżdża. W mojej głowie rozbrzmiały pierwsze wesołe fanfary i autentyczniepoczułam, jak z serca spada mi pokaźnej wagi kamień. Uff!

 

Akurat byłam na parterze, kiedy zobaczyłam oczekiwanegobiałego vana i niespodziewanie jeszcze jedną samochodową sylwetkę - eleganckiegoPassata. Kierowca vana musiał przez okno dojrzeć także mnie, bo zamiast dzwonkado drzwi, rozległo się krótkie, acz donośne pukanie. Poprawiłam włosy,krytycznym okiem zlustrowałam swój wygląd i chwyciłam za klucz, by otworzyćdrzwi. Spodziewałam się jednego faceta, zobaczyłam dwóch. Jeden w kwiecie wieku,z kędzierzawą czupryna, o dość przyjemnym obliczu, ale niski. Drugi wysoki, alepo pięćdziesiątce. Nie traciliśmy czasu na zbędne ceremonie. W końcu Panowieprzyjechali tutaj w konkretnym celu. W celu naprawy ogrzewania, które nie działałojuż od – uwaga! uwaga! – miesiąca.

 

Nie lubię, gdy ktoś w czasie pracy patrzy mi na ręce,zatem wyznając zasadę „nie czyń drugiemu tego, co tobie niemiłe” zostawiłamPanów w lodowatej kuchni. Bez skrupułów udałam się na piętro do jedynegopomieszczenia, w którym panowała przyzwoita temperatura – wynik pracy małego,ale efektywnego przenośnego grzejnika elektrycznego. Od czasu do czasudobiegały do mnie nieco przytłumione odgłosy rozmowy, na które nie zwracałamwiększej uwagi. Aż do chwili, gdy dotarło do mnie głośne, dwukrotne wołanie:„haaallooo?”. Nie bez żalu wychyliłam się z mojej ciepłej „nory” i stanęłam naszczycie schodów. „Taaak?”, rzuciłam do mojego rozmówcy, uroczo przewieszonegoprzez balustradę u podstawy schodów, tłumiąc zarazem uśmiech, który konieczniechciał wypełznąć na moje lico. Pan słodkim głosem poprosił o rachunek za gaz,czym mnie totalnie zaskoczył, powodując tym samym głupi wyraz mojej twarzy.„Ra-chu-nek???”, powtórzyłam zdziwiona i z wysoko uniesionymi brwiami udałamsię do pokoju, by z segregatora wyciągnąć potrzebny świstek papieru. Już wkuchni, na parterze, Pan wyjaśnił mi, że musi odpisać pewne dane z rachunku. Poczym podziękował, oddał mi rachunek, a ja ponownie udałam się do sypialni.

 

Potem sprawy potoczyły się szybciej. Niespodziewany gość odjechałswoim Passatem, a Pan Bujna Czupryna, nazwijmy go Donal, został nadal, abygrzebać w bojlerze. Po jakiejś godzinie weszłam do kuchni rozcierając ręce izagadałam Donala. „Strasznie tu zimno. Robię herbatę. Chciałbyś się napić?”.Szczerze powiedziawszy, miałam ochotę na kawę, ale moi znajomi Irlandczycy jużdawno zrobili mi pranie mózgu i wbili do głowy fakt, że narodowym,bezprocentowym napojem jest zdecydowanie herbata i właśnie ją należy podaćmieszkańcowi tej wyspy. Donal ochoczo przyjął moją propozycję, a ja skacząc pokuchni niczym kózka, zgrabnie omijałam rozstawione przez niego narzędzia.Wystawiłam na stół mleko [bo Irlandczycy uwielbiają herbatę z dodatkiem mleka]i cukier. Zaczęłam w duchu błogosławić wszystkie dzieci, które nie pojawiły sięu nas w Halloween, bo tylko dzięki temu mogłam wyłożyć na stół także słodkości,które kupiłam specjalnie z uwagi na przebierańców halloweenowych. Już miałamsię udać na piętro, gdy Donal chwycił gorący kubek, batonika i zaczął mniezagadywać. Zatrzymałam się, oparłam o futrynę drzwi, trzymając kubek w rękach izaczęłam odpowiadać na padające w moim kierunku standardowe pytania: „Skądjesteś? Jak podoba Ci się Irlandia? Jak długo tu mieszkasz? Ile mieszkańców maPolska?”, a także te mniej standardowe: „A jak wygląda system ogrzewania wPolsce? Jest taki sam jak tu?”.

 

Po batoniku został tylko papierek, a Donal powrócił dorozparcelowanego bojlera. Do swoich czynności powróciłam także ja, ale zanimudałam się do pokoju, rzuciłam mu jeszcze jedno zdanie: „Gdybyś mniepotrzebował, będę w sypialni u góry”. Potem, czytając książkę, niemal niezaczęłam się głośno śmiać – dotarła do mnie dwuznaczność tego niby niewinnegozdania. Donal zjawił się w mojej sypialni jakieś pół godziny później – lekkopukając do drzwi i prosząc o pozwolenie na wejście. Bynajmniej nie w celu„towarzyskim”, a tylko po to, by oznajmić mi, że wykonał zadanie, ogrzewanieznów działa, a on teraz chciałby sprawdzić pozostałe grzejniki.

 

Nie chciałam wierzyć w to, co usłyszałam, więc grzejnikisprawdziliśmy wspólnie. Każdego dotykałam ręką i robiłam coraz bardziejzaskoczoną minę. Działają! Wszystkie! I nawet ten toporny w salonie też działa!Już miałam ochotę wyściskać i wycałować Donala, ale z obawy o oskarżenie mnie omolestowanie seksualne poprzestałam na innej, bardziej oficjalnej formiepodziękowania: „You are a star!”. Donal podziękował za poczęstunek, pozbierałswoje narzędzia i obiecał wpaść później, by sprawdzić, jak działają grzejniki.Odprowadziłam go do drzwi wzrokiem pełnym wdzięczności i powtarzając niczymkatarynka: „Dzięki, naprawdę dzięki! Właśnie uratowałeś nam życie!”

 

Temperatura w domu powoli zaczęła wzrastać. Z 8 stopnizrobiło się 20, agdy Połówek wrócił z pracy przywitałam go następująco: „Kochanie, nieuwierzysz, ogrzewanie znów działa!”. Nie boję się tego powiedzieć: cieszyliśmysię jak małpy, które przedarły się na teren plantacji bananów. Znów odżyliśmy ibyliśmy skłonni postawić Donalowi pomnik wdzięczności, gdyby nie jeden małyszczegół…

 

Całe półtora dnia cieszyliśmy się ciepłem w domu. Dziśrano obudził nas znajomy chłód. Ogrzewanie automatycznie zaprogramowane na uruchomieniesię rano nie zadziałało. Na dzień dobry powiedzieliśmy sobie: „witamy wkoszmarze minionego miesiąca!”.  Przyśniadaniu Połówek znów wyglądał jak troll waciakowy, a ja znów trzęsłam się zzimna i wypuszczałam ustami obłoczki pary. Bańka mydlana szybko pękła. Witamyponownie w epoce lodowcowej.

 

***

Odkryłam, że niska temperatura w domu ma jeden plus.Organizmy żyjące przechodzą w fazę sztucznej hibernacji. Wierzcie lub nie, alemoje kwiaty cięte, które kupiłam blisko TRZY tygodnie temu nadal stoją weflakonie i wyglądają jak NOWE. No dobra, gerbery nieco oklapły, ale resztazachowała się fantastycznie. Nawet róża się niesamowicie dobrze trzyma. Nie  używam brzydkich słów, ale teraz muszę tonapisać, aby podkreślić całą sytuację: un-fucking-believable!

 

[Zatem tak pocichutku liczę, że przez ten miesiąc procesy starzenia się mojego organizmu zostałyskutecznie zahamowane i za piętnaście lat nadal będę wyglądać jak młoda, gładkabogini. O!]