wtorek, 1 lutego 2011

W szkockiej rezydencji królowej Elżbiety II

 

Ostatnie ciepłe promienie tego popołudniała godnie padają na Arthur’s Seat. Dwustupięćdziesięciometrowe, imponujące wzgórze dominuje w krajobrazie okalającym Pałac Hollyroodhouse i kusi. Chciałoby się stanąć na jego szczycie, rozpostrzeć ramiona i wciągnąć w płuca zapach wolności. A przy okazji zobaczyć, jak prezentuje się Edynburg właśnie z tego punktu widokowego.

  

Zamiast tego stoimy pomiędzy nowoczesnym budynkiem szkockiego parlamentu i Hollyroodhouse Palac, oficjalnej szkockiej rezydencji królowej Elżbiety II. Przed tym pierwszym odbywa się właśnie jakaś manifestacja. Save Leuchie. Transparenty trzymane w rękach niepełnosprawnych osób nic mi nie mówią. Odwracam wzrok i spoglądam na bogato zdobioną królewską rezydencję. 16:40 to nie najlepszy czas na zwiedzanie. Wiele atrakcji zostanie za kilkanaście minut zamkniętych, ale do pałacu można najpóźniej wejść o 17:00.

  

- Wchodzimy, nie wchodzimy? Zastanawiam się głośno i próbuję szybko oszacować, czy w ciągu godziny zdążymy wszystko zwiedzić. Pikuś, pomyślicie. Niekoniecznie. Bo na terenie pałacu znajdują się także ruiny opactwa augustiańskiego z XII wieku, a także ogrody. Dokładne obejrzenie wszystkich komnat, zwiedzenie ruin, obejście ogrodów, zrobienie zdjęć, to wszystko zabiera czas. A ja nie lubię zwiedzać w pośpiechu. Lubię wiedzieć za co zapłaciłam. I choć przez kilkadziesiąt minut mieć to dla siebie.

  

Wejściówka do królewskiej rezydencji kosztuje. Cenią się. Turysta ma do wyboru kilka opcji, od których uzależniona jest cena biletu. Może zwiedzić tylko pałac [+ ogrody i opactwo], może także zajrzeć do królewskiej galerii. Ale na nią nie mamy już czasu.

  

Dokonujemy wymiany z panią sprzedającą bilety. 20.50£ ląduje w jej rękach, a w naszych dwa bilety. Całkiem dużo pieniędzy, mogłoby się wydawać. Biorąc jednak pod uwagę, że trzymane przez nas bilety możemy bezpłatnie przeistoczyć w Annual Pass, wejściówkę upoważniającą nas do całorocznego, darmowego odwiedzania obiektów, za które zapłaciliśmy, nie jest to aż tak zawrotna kwota. Jest to natomiast doskonały pretekst, by w przeciągu kolejnych 11 miesięcy pojawić się w Edynburgu i przetrzeć znajome szlaki.


 


Zwiedzanie pałacu na niedługo przed zamknięciem ma swoje plusy. Nie ma tłumów. Chyba więcej tutaj personelu nadzorującego wizytę turystów w poszczególnych pomieszczeniach niż samych zwiedzających.

     

Garstka ludzi przemieszcza się po skrzypiących gdzieniegdzie podłogach. Wszyscy razem ogarnięci wzrokiem przedstawiają nieco zabawny widok: każdy z nich trzyma w prawej ręce audioprzewodnik i przyciska go do ucha. Można by pomyśleć, że pracownicy obsługi zrobili im psikus. Nie tylko wręczyli audioprzewodnik, lecz także nasmarowali im rękę klejem przez co są teraz zmuszeni do trzymania jej przy uchu. Mogę sobie pozwolić na tego typu żartobliwe myśli, bo nasza dwójka jest w komfortowej sytuacji. Nie musimy paradować z ręką „przyklejoną” do ucha. Tak się składa, że mieliśmy przy sobie słuchawki, które wcześniej dostaliśmy w ramach zwiedzania Edynburga autobusami Hop On - Hop Off. Pasowały idealnie. Ręce pozostały wolne, ale i tak nie mogliśmy w nich trzymać aparatów – robienie zdjęć w królewskich komnatach jest zabronione. Obrazy, które nie możemy zapisać na karcie aparatu, musimy spróbować zakodować w głowie.

  

Sama rezydencja nie zawsze wyglądała tak imponująco, a przynajmniej nie wtedy, kiedy ją zbudowano. Stopniowa rozbudowa przemieniła ją ostatecznie w piękne dzieło architektury. W budynek, które bez wątpienia godny jest królewskiego zaszczytu. Królowa Elżbieta II co roku udaje się tutaj na tygodniową wizytę. Bogato zdobione sufity, ściany obwieszone arrasami, pokoje wypełnione kosztownymi meblami – to wszystko oglądały oczy nie tylko zwykłych turystów, lecz także ważnych osobistości tego świata. W Pałacu Hollyroodhouse gościł Nelson Mandela, był tu Vladimir Putin, a także Harald V. Ale kiedy przemierzam poszczególne komnaty, nie czuję żadnej podniosłej atmosfery. Absolutnie nie mam wrażenia, że być może kroczę tą samą ścieżką, którą kiedyś przebywał Benedykt XVI, czy François Mitterrand.

  

Nie czuję też żadnego dreszczyku emocji, kiedy zwiedzam ruiny opactwa Hollyrood, miejsca wielu zaślubin i koronacji królewskich, a także pochówku niektórych królewskich osobistości. Nie odczuwam też skoku adrenaliny na myśl o 56 kłutych ranach Davida Rizzio, sekretarza Marii Stuart, brutalnie zamordowanego w tym pałacu kilka wieków temu. Prawdziwe emocje budzą się we mnie wtedy, kiedy przechadzając się w królewskich ogrodach, natrafiamy na dwie urocze wiewiórki, beztrosko bawiące się i ścigające się wokół drzewa, zupełnie nie zwracając uwagi na naszą wścibską dwójkę.

  

Czasami to, co przyziemne budzi większe emocje niż patos.