Ostatnie ciepłe promienie tego popołudniała godnie padają na Arthur’s Seat. Dwustupięćdziesięciometrowe, imponujące wzgórze dominuje w krajobrazie okalającym Pałac Hollyroodhouse i kusi. Chciałoby się stanąć na jego szczycie, rozpostrzeć ramiona i wciągnąć w płuca zapach wolności. A przy okazji zobaczyć, jak prezentuje się Edynburg właśnie z tego punktu widokowego.
Zamiast tego stoimy pomiędzy nowoczesnym budynkiem szkockiego parlamentu i Hollyroodhouse Palac, oficjalnej szkockiej rezydencji królowej Elżbiety II. Przed tym pierwszym odbywa się właśnie jakaś manifestacja. Save Leuchie. Transparenty trzymane w rękach niepełnosprawnych osób nic mi nie mówią. Odwracam wzrok i spoglądam na bogato zdobioną królewską rezydencję. 16:40 to nie najlepszy czas na zwiedzanie. Wiele atrakcji zostanie za kilkanaście minut zamkniętych, ale do pałacu można najpóźniej wejść o 17:00.
- Wchodzimy, nie wchodzimy? Zastanawiam się głośno i próbuję szybko oszacować, czy w ciągu godziny zdążymy wszystko zwiedzić. Pikuś, pomyślicie. Niekoniecznie. Bo na terenie pałacu znajdują się także ruiny opactwa augustiańskiego z XII wieku, a także ogrody. Dokładne obejrzenie wszystkich komnat, zwiedzenie ruin, obejście ogrodów, zrobienie zdjęć, to wszystko zabiera czas. A ja nie lubię zwiedzać w pośpiechu. Lubię wiedzieć za co zapłaciłam. I choć przez kilkadziesiąt minut mieć to dla siebie.
Wejściówka do królewskiej rezydencji kosztuje. Cenią się. Turysta ma do wyboru kilka opcji, od których uzależniona jest cena biletu. Może zwiedzić tylko pałac [+ ogrody i opactwo], może także zajrzeć do królewskiej galerii. Ale na nią nie mamy już czasu.
Dokonujemy wymiany z panią sprzedającą bilety. 20.50£ ląduje w jej rękach, a w naszych dwa bilety. Całkiem dużo pieniędzy, mogłoby się wydawać. Biorąc jednak pod uwagę, że trzymane przez nas bilety możemy bezpłatnie przeistoczyć w Annual Pass, wejściówkę upoważniającą nas do całorocznego, darmowego odwiedzania obiektów, za które zapłaciliśmy, nie jest to aż tak zawrotna kwota. Jest to natomiast doskonały pretekst, by w przeciągu kolejnych 11 miesięcy pojawić się w Edynburgu i przetrzeć znajome szlaki.
Zwiedzanie pałacu na niedługo przed zamknięciem ma swoje plusy. Nie ma tłumów. Chyba więcej tutaj personelu nadzorującego wizytę turystów w poszczególnych pomieszczeniach niż samych zwiedzających.
Garstka ludzi przemieszcza się po skrzypiących gdzieniegdzie podłogach. Wszyscy razem ogarnięci wzrokiem przedstawiają nieco zabawny widok: każdy z nich trzyma w prawej ręce audioprzewodnik i przyciska go do ucha. Można by pomyśleć, że pracownicy obsługi zrobili im psikus. Nie tylko wręczyli audioprzewodnik, lecz także nasmarowali im rękę klejem przez co są teraz zmuszeni do trzymania jej przy uchu. Mogę sobie pozwolić na tego typu żartobliwe myśli, bo nasza dwójka jest w komfortowej sytuacji. Nie musimy paradować z ręką „przyklejoną” do ucha. Tak się składa, że mieliśmy przy sobie słuchawki, które wcześniej dostaliśmy w ramach zwiedzania Edynburga autobusami Hop On - Hop Off. Pasowały idealnie. Ręce pozostały wolne, ale i tak nie mogliśmy w nich trzymać aparatów – robienie zdjęć w królewskich komnatach jest zabronione. Obrazy, które nie możemy zapisać na karcie aparatu, musimy spróbować zakodować w głowie.
Sama rezydencja nie zawsze wyglądała tak imponująco, a przynajmniej nie wtedy, kiedy ją zbudowano. Stopniowa rozbudowa przemieniła ją ostatecznie w piękne dzieło architektury. W budynek, które bez wątpienia godny jest królewskiego zaszczytu. Królowa Elżbieta II co roku udaje się tutaj na tygodniową wizytę. Bogato zdobione sufity, ściany obwieszone arrasami, pokoje wypełnione kosztownymi meblami – to wszystko oglądały oczy nie tylko zwykłych turystów, lecz także ważnych osobistości tego świata. W Pałacu Hollyroodhouse gościł Nelson Mandela, był tu Vladimir Putin, a także Harald V. Ale kiedy przemierzam poszczególne komnaty, nie czuję żadnej podniosłej atmosfery. Absolutnie nie mam wrażenia, że być może kroczę tą samą ścieżką, którą kiedyś przebywał Benedykt XVI, czy François Mitterrand.
Nie czuję też żadnego dreszczyku emocji, kiedy zwiedzam ruiny opactwa Hollyrood, miejsca wielu zaślubin i koronacji królewskich, a także pochówku niektórych królewskich osobistości. Nie odczuwam też skoku adrenaliny na myśl o 56 kłutych ranach Davida Rizzio, sekretarza Marii Stuart, brutalnie zamordowanego w tym pałacu kilka wieków temu. Prawdziwe emocje budzą się we mnie wtedy, kiedy przechadzając się w królewskich ogrodach, natrafiamy na dwie urocze wiewiórki, beztrosko bawiące się i ścigające się wokół drzewa, zupełnie nie zwracając uwagi na naszą wścibską dwójkę.
Czasami to, co przyziemne budzi większe emocje niż patos.
Wow, no to będę pierwsza:) Widzę, że rezydencja nie zachwycająca skoro wiewiórki były bardziej interesujące. Mnie zachwyciły spodnie panów:) Pozdrawiam serdecznie:)
OdpowiedzUsuńMnie też zachwyciły te... no... spodnie panów ;)Rezydencja ciekawa zarówno wewnątrz jak i zewnątrz. Jednak bardzo podobna do wielu innych, które widziałam - to wszystko sprawia, że po pewnym czasie jej obraz się rozmywa, a z całej wizyty w Hollyroodhouse najlepiej wspomina się właśnie wiewiórki :)Mam nadzieję, że powróciłaś już do zdrowia :)Miłego dnia życzę :)
OdpowiedzUsuńNiezły cykl edynbyrski Ci wyszedł, korci mnie ta Szkocja coraz bardziej, ale najpierw muszę spełnić swoje irlandzkie życzenia, więc północ i pónocny zachód, zwłaszcza Sligo i Donegal. Tym niemniej mam pytanie dotyczące Szkocji: jak tam wygląda komunikacja, czy trzeba ciągnąć promem samochód, czy da się zwiedzać używając środków transportu publicznego?dr Woland.
OdpowiedzUsuńTak juz bywa w zyciu, ze kolejne zabytki nie robia duzego wrazenia. Z bagazem doswiadczen zachwycamy sie dopiero "wspanialosciami" lub caloscia usytuowania objektu nie pomijajac przyrody i pogody. Jak wspomnialas moze to i najwspanialsza architektura ale za to znaczace miejsce w polityce panstwa. Nie znam Wysp Brytyjskich ale dzieki tobie zaczynam sie orientowac co warto zobaczyc gdy nieznane losy zycia mnie tam zawioda. Dzieki! ;)
OdpowiedzUsuńWolandzie, cykl edynburski powoli dobiega końca. Przewidziałam jeszcze tylko jeden post na temat jednej z głównych atrakcji tego miasta. Ale o tym już wkrótce. Odnośnie Twojego pytania - ja zwiedziłam tylko dwa największe szkockie miasta: Edynburg i dwa lata temu Glasgow. To były tylko krótkie wypady, nie żadne tam dłuższe urlopy. Za każdym razem lecieliśmy samolotem, bo tak było taniej i wygodniej. Jeśli planujesz zapoznać się z samą stolicą [ewentualnie jej okolicami], to moim zdaniem nie ma sensu ciągnąć auta, bo tamtejsza komunikacja dobrze funkcjonuje. Na dłuższy, co najmniej tygodniowy wypoczynek przeznaczony na zwiedzanie różnych stron Szkocji chyba zabrałabym swoje auto. Zresztą, już od jakiegoś czasu chodzi mi taki pomysł po głowie. To tak piękny kraj, że warto byłoby go objechać. Pozdrawiam z mojego deszczowego miasta :)
OdpowiedzUsuńAtaner, rezydencja jest zdecydowanie urocza pod względem architektonicznym i zdecydowanie polecałabym ją każdemu odwiedzającemu Edynburg. Nie do końca jestem jednak przekonana, czy wizyta warta jest swojej ceny. Masz rację - im ma się większe porównanie, tym poprzeczka zawieszana jest coraz wyżej. Przesyłam ciepłe pozdrowienia choć na zewnątrz brzydko, zimno i deszczowo :)
OdpowiedzUsuńKolejny powód, aby udać się do Szkocji :))) Choćby dla tych wiewiórek!!! Piękne zdjęcia Taito. Pozdrawiam i obiecuję wkrótce odpisać na zaległego maila :)
OdpowiedzUsuńWiewiórki to ruchoma atrakcja ogrodów królewskich - nie gwarantuję, że je spotkasz :) A co się tyczy zdjęć, to akurat te z wiewiórkami są trochę nieostre i mało udane, ale lepszych nie udało mi się zrobić. Zresztą nie było na to czasu. Trzeba było szybko działać :)Spokojnie nie spieszy się z tym mailem. Odezwij się, jak będziesz miała czas i ochotę. A u nas sprawa ciągle w toku. Nie widać jej zakończenia. Ps. Współczuję Wam samochodowej przygody!!
OdpowiedzUsuńRezydencja świetna, ale wiewiórki jeszcze lepsze :)Taito, serdecznie pozdrawiam!O.
OdpowiedzUsuńnie przepadam za tym palacem.obok niego jest calkiem przyzwoita kafejka i tam lubie sie zatrzymywac w drodze powrotnej ze spacerow w Holyrood Park, szczegolnie wtedy, kiedy jest cieplo i mozna na zewnatrz patrzec na pagorki. ale sam palac niczym nie zachwyca. podobnie jak zamek w centrum. w jednym i drugim przypadku podoba mi sie polozenie tych budynkow, ale sa one chyba przereklamowane i zadeptane niemilosiernie przez ludzi;)pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPodobne wiewiórki biegają u mnie w parku :):)
OdpowiedzUsuńWiewiórki najpierw zrobiły furorę wśród turystów, a teraz robią na blogu :) Strasznie zabawne były - chyba bawiły się w berka ;)
OdpowiedzUsuńUna, do kafejki wpadliśmy dosłownie na jakieś 10 minut, aby napić się czegoś zimnego. Nawet nie miałam zbyt wiele czasu, by się jej dobrze przyjrzeć. Pałac podoba mi się, ale zwiedzanie wnętrza chyba trochę mnie rozczarowało. Zdecydowanym plusem Hollyroodhouse Palace jest usytuowanie. Arthur's Seat w promieniach słonecznych prezentuje się po prostu bosko! Nie mogłam oderwać od niego wzroku, a także od tych ludzi wspinających się po pionie. A zamek potwornie zatłoczony. Fajny, ale bardzo komercyjny, a ja nie lubię mieć wrażenia, że każdy chce wyciągnąć ode mnie kasę. Tam właśnie tak się czułam.
OdpowiedzUsuńA ja już dawno nie widziałam wiewiórek - zwłaszcza tego koloru. W Edynburgu nadrobiłam straty. W ciągu jednego dnia widziałam trzy w dwóch różnych punktach miasta.
OdpowiedzUsuńTroche ponura wydaje mi sie ta rezydecja, aczkolwiek bez watpienia piekna :)
OdpowiedzUsuńProszę zajrzyj do mnie (http://atanerblog.blogspot.com/) bo czeka tam na Ciebie niespodzianka. Nagroda czytelników!
OdpowiedzUsuńAch, a ja chciałam sie dowiedzieć jak się sprawa wyjaśniła! Napiszę maila jak się tylko do tego zbiorę :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńJuż coraz bliżej zakończenia. Jest dobrze. Denis okazał się rozsądnym i fajnym facetem :) Jak już będzie po wszystkim, na pewno Cię poinformuję :)
OdpowiedzUsuńAtaner, Ty to mnie zdecydowanie rozpieszczasz! :) Niemniej jednak dziękuję! I doceniam.
OdpowiedzUsuńLauro, zgadzam się co do określenia "piękna". Widziałam bardziej ponure i przygnębiające budowle. Pozdrawiam z deszczowej wyspy.
OdpowiedzUsuńChoć to dziwne, że panowie mieli spodnie nie spódniczki;) No tak, wiele już takich rezydencji widziałaś, więc pewnie wydają się wszystkie takie same. P.S Przepraszam za zamek Dalkey, ale ciagle nie potrafię zabrać, postaram się w tym tygodniu. Udanego weekendu:)
OdpowiedzUsuńBezimienna, spokojnie :) Naprawdę się tym nie przejmuj. Już prawie o tym zapomniałam :) To nie jest coś, co wymaga priorytetu. Jeśli kiedyś znajdziesz na to czas i chęć, to fajnie. Jeśli nie - NIC się nie stanie :)
OdpowiedzUsuńWspaniała ta rezydencja. Szkoda, że nie można robić zdjęć we wnętrzach. Ale tak chyba jest w wielu zamkach, gdzie przebywają i dzisiaj królowie. Tak samo jest w Apeldoorn w Pałacu Het Loo w Holandii - polecam :))Buziaki i ściskam mocno Taitko :))
OdpowiedzUsuńBezimienna, tak na szybko: wielkie dzięki za maila! Czytałam go z wielkimi wypiekami na twarzy :) Ale mi narobiłaś apetytu! Nie mogę się doczekać, kiedy tam pojadę.W wolnej chwili odpowiem na maila :) Jeszcze raz wielkie dzięki!
OdpowiedzUsuńZgadza się, Miledo. Nie po raz pierwszy spotykam się z zakazami tego typu. Kiedyś zwiedzaliśmy dom Victora Hugo. Tam na przykład nie można było niczego dotykać. Kiedy przez przypadek coś musnęliśmy ręką ochroniarz zareagował w błyskawicznym tempie: "ne touchez pas!". Aż mi się głupio zrobiło. Zresztą tamtejsza obsługa w ogóle była jakaś dziwna. Snoby.
OdpowiedzUsuńha ha ha .... jeszcze nie widziałam spodni uszytych z tego materiału ;DDDD
OdpowiedzUsuń