sobota, 24 grudnia 2011

Magicznych Świąt!





W pierwszym tomie swojego obszernego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcel Proust umieścił scenę spożywania magdalenki przez głównego bohatera. Scena z pozoru błaha, jednak kryje się za nią coś więcej. Smak magdalenki sprawia, że w Marcelu budzi się wspomnienie z dzieciństwa, a on sam zostaje na chwilę do niego przeniesiony.


Proust nigdy nie podbił mojego serca i czytanie czegokolwiek jego autorstwa jest dla mnie tym, czym czytanie Szekspira w oryginale: nudziarstwem i męczarnią. Doskonale jednak rozumiem bohatera powieści Prousta. Dla mnie rolę magdalenki zawsze pełnią święta Bożego Narodzenia. Od najmłodszych lat je uwielbiałam. Odkąd pamiętam, zawsze nie mogłam się ich doczekać. Nigdy z tego nie wyrosłam. I jest mi z tym naprawdę dobrze.


Boże Narodzenie jest dla mnie synonimem magii – wyjątkowym okresem, z którym wiążą się przemiłe wspomnienia: oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, trzeszczący śnieg pod moimi stopami, kiedy późnym wieczorem szłam na pasterkę, zapach ciast domowej roboty i woń przeróżnych innych smakołyków. Było coś magicznego w tym łamaniu się opłatkiem, wspólnym spożywaniu kolacji wigilijnej, modlitwie i śpiewaniu kolęd – coś, do czego chce się wracać i o czym nigdy nie chce się zapomnieć.


Przyjemnie wracało się z kościoła w mroźny grudniowy wieczór, wiedząc, że to światełko oddalone o kilkaset metrów to mój dom, gdzie czeka na mnie ciepłe łóżko i dach nad głową. Fajnie było wiedzieć, że najbliższe kilka dni spędzę w beztroskiej atmosferze: będę mogła tarzać się w śniegu z rodzeństwem, oglądać świąteczne filmy, czytać okryta pierzyną i oparta plecami o kaloryfer.


Takie wspomnienia chce się samolubnie zatrzymać na zawsze. Dlatego znów siedzę w domu odpowiednio udekorowanym i pachnącym jabłkami z cynamonem. W piekarniku jest makowiec, w lodówce sałatka śledziowa i bigos. Są kartki od bliskich i upominki pod choinką. Późnym wieczorem, jak za starych dawnych lat, udam się na pasterkę, by dać otulić się magii. I naprawdę nie jest istotne, że będzie to msza po angielsku, a znak pokoju będę otrzymywać z rąk uśmiechniętych Irlandczyków – w tym wypadku magia świąt nie zna granic.


Nie powtórzę słów znanej piosenki „I wish it could be Christmas every day”, bo zwyczajnie nie chciałabym, by święta były każdego dnia. Straciłyby swoją magię. Przytoczę za to jedno z wielu pięknych irlandzkich błogosławieństw:


May you always be blessed


With walls for the wind


A roof for the rain


A warm cup of tea by the fire


Laughter to cheer you


Those you love near you


And all that your


Heart might desire




Życzę Wam, byście zawsze mieli schronienie przed wiatrem i deszczem, pomocną dłoń i słowa otuchy, zawsze wtedy, kiedy tego potrzebujecie, nieograniczoną ilość powodów do śmiechu i radości. Życzę Wam, aby w te święta ktoś o Was pamiętał. I Wy też pamiętajcie o innych, bo chyba nie ma piękniejszej zapłaty za pamięć niż łzy wzruszenia i szczery uśmiech.


Podróżujcie bezpiecznie, cieszcie się świąteczną atmosferą i pamiętajcie, że czasami lepiej jest ugryźć się w język niż potem żałować, że się powiedziało o jedno słowo za dużo. Są też takie słowa, które zapewne większość z nas powinna wymawiać dużo częściej. O tym też pamiętajcie, bo być może po raz ostatni będziecie spożywać kolację wigilijną w takim, a nie innym gronie. I być może więcej już nie będziecie mieć okazji, by skierować te słowa do tej konkretnej osoby. A to później boli.


Dziękuję przy okazji, że jesteście. I za te wszystkie ciepłe słowa, które od Was dostałam w grudniu. Za wszystkie sympatyczne wpisy do księgi gości, za maile, komentarze i Wasze kartki naprawdę dziękuję – to najlepszy upominek, jaki mogłam od Was dostać.