środa, 20 listopada 2013

Szwajcaria, odcinek 7: Berno w pierwszej odsłonie


Najsilniejsze są rekomendacje padające z ust znanych i lubianych przez nas osób. Rodziny, przyjaciół, znajomych. Uśmiechająca się, czasem nawet nadgorliwie, pani z telewizyjnej reklamy chwali daną rzecz, ale nie robi tego bezinteresownie. Patrzę na nią i myślę sobie: „ale ściemniasz, kobieto”. Zupełnie inaczej jest, gdy te same słowa wypowiada ktoś, kogo znam.




Kiedy zatem pewnego dnia Połówek wrócił z pracy i w podekscytowany sposób zaczął: „Opowiem Ci, jakiego miałem dziś klienta...” z zainteresowaniem wytężyłam słuch. Ów klient opowiedział mu o swoim urlopie w Szwajcarii i o wielkim wrażeniu, jakie wywarła na niego stolica tego kraju. To nie była chłodna relacja z wycieczki, to był pean do Berna. I to w najczystszej postaci.



Zjadany obiad odszedł wtedy na drugi plan. Najważniejsze wówczas było to, co chciał mi powtórzyć mój podekscytowany towarzysz. Jego entuzjazm szybko mi się udzielił, kiedy słuchałam kolejnych wyrazów zachwytu nad tym niezbyt mi znanym miastem. I to właśnie wtedy, w czasie spożywania obiadu, zakiełkowało u mnie ziarno ciekawości i pragnienia, by zobaczyć to wszystko, o czym przed chwilą usłyszałam.




Kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę w Bernie był niedzielny poranek, a miasto – idealnie dla mnie – niemalże świeciło pustkami. Czuć było tę leniwą atmosferę weekendowej sielanki. Gdzieniegdzie tylko spotkać można było porannych ptaszków sączących gorące napoje z filiżanek. Miasto zwiedzałam po lekkim śniadaniu, niewielkiej i niedopitej filiżance kawy z mlekiem, a mijane przeze mnie restauracje z krzesłami i stolikami na świeżym powietrzu wyjątkowo na mnie nie oddziaływały.




Jedna z największych atrakcji miasta – wyniosła gotycka katedra, St. Vinzent Münster, była o tej porze niedostępna dla zwykłych szaraków. Zatrzymałam się przed nią, by jeszcze raz rzucić okiem na godziny otwarcia, a czekanie do 11:30, kiedy drzwi świątyni miały stanąć przede mną otworem, wydało mi się całą wiecznością. Z przyjemnością przeniosłam za to wzrok na zgromadzoną nieopodal grupkę kobiet w ciekawych berneńskich kostiumach i niecodziennych okryciach głowy. Grono niewiast przygotowywało się najwyraźniej do jakiejś uroczystości, a w katedrze miała mieć miejsce próba generalna. W miarę subtelnie zerkałam na niecodziennie odziane kobiety, choć zapewne ich uwadze nie umknęła moja osoba i wycelowany w ich stronę aparat.




Katedra zwieńczona jest stumetrową – ponoć najwyższą w całym kraju – wieżą, z której, jak głosi wieść gminna, rozciąga się panorama zapierająca dech w piersiach. Tych męskich i żeńskich. Nie dane było mi to sprawdzić, bo oto okazało się, że nieprawdę mówi przysłowie „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” i czasami dłuższe zabawienie w łóżku jest lepszą opcją niż wczesnoporanne zwiedzanie. Poza tym niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że wieżę okalały szpecące rusztowania i nie miałam pewności, czy ktokolwiek jest wpuszczany na jej szczyt.




Platformę widokową położoną nieopodal katedry miałam za to na swój prywatny użytek. I jeśli z tamtego punktu widzenia położone poniżej „dolne miasto” i wszystko to, co je okalało, prezentowało się w istocie ciekawie, to nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że widok z wieży musi być doprawdy wart pokonania tych 344 stopni, które dla niektórych wydawać by się mogły wspinaczką na Mount Everest.




Berneńskie Stare Miasto jest dość przyjazne piechurom. Nie sposób się zanadto zmęczyć przechadzając się po nim. Tutejsza starówka składa się w zasadzie z trzech głównych ulic biegnących równolegle do siebie. Cechą charakterystyczną tego miejsca są zadaszone przejścia. Podcienia z arkadami ciągną się przez kilka kilometrów i zapewniają schronienie przed ewentualnym deszczem. Berno można zatem całkiem swobodnie zwiedzać w brzydką pogodę, choć naturalnie całość prezentuje się dużo ładniej, kiedy oświecają ją promienie słoneczne. W czasie spaceru szybko rzuca się w oczy duża ilość fontann wypełnionych czystą wodą. Z góry spoglądają na przechodniów przeróżne figury, którymi zwieńczono fontanny.



fontanna była tylko pretekstem :)



Starówka w Bernie zachowała średniowieczny układ urbanistyczny, a jej urodę doceniono poprzez umieszczenie jej w 1983 roku na liście UNESCO. W nietypowych miejscach ulokowano różne sklepiki i restauracje. Aby dostać się do nich, trzeba często przekroczyć drewniane drzwi i zejść po schodach do „podziemia”.




Tego poranka prawie wszystkie drzwi były zamknięte, a ja po raz pierwszy zdałam sobie wtedy sprawę, że trochę tracę zwiedzając miasto w niedzielę, a nie w dzień powszedni. Często mówi się, że skarbem i duszą danego miejsca są ludzie, a tych na berneńskich ulicach było wtedy jak na lekarstwo. Nie mogłam podejrzeć ich rytmu życia, przyjrzeć się ich twarzom, ale mimo to nie cierpiałam na brak zajęć.




„Szału nie ma” - z lekkim rozczarowaniem stwierdziłam wtedy kilkukrotnie. Podświadomie chciałam czegoś więcej. I czegoś mi tu brakowało. Miasto było czyste, ładne i przyjemne, ale ta jego uroda nie powalała mnie na kolana. A bardzo chciałam być wtedy znokautowana.




urzekł mnie kolor rzeki Aare


Po kilku godzinach spacerowania miałam już nieco dość monochromatycznych budynków, które na szczęście ożywiały liczne doniczki z kwiatami. Przypomniała mi się wtedy zwiedzona Brugia i mój zachwyt nad nią. A potem uświadomiłam sobie, że już nie chcę tu być. Poddałam się przyciągającej mnie sile – sile auta zaparkowanego na pobliskim parkingu i szwajcarskiej prowincji, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia. „Dlaczego mam być tutaj, kiedy mogę być tam?” – pomyślałam wizualizując sobie te wszystkie majestatyczne góry i zamki, które oglądałam kilka dni przed przyjazdem do Berna. „Chodźmy już stąd” – powiedziałam do Połówka. Wcale, ale to wcale mnie nie zdziwiło, że nie protestował. Nie po raz pierwszy czuliśmy to samo.