niedziela, 23 marca 2014

Jazda bez trzymanki na wieczorze kawalerskim - pseudorecenzja "The Stag"

Przeklęte, szatańskie reklamy w kinach. To zło w czystej postaci. Gdyby nie one, żyłabym sobie w błogosławionym spokoju w myśl mądrości: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”.

Idzie sobie niewinny człowiek do kina z zamiarem obejrzenia danego filmu, a wychodzi z niego przemieniony w rozkapryszonego dzieciaka, który koniecznie chce mieć to, co właśnie zobaczył w telewizji.

Poszłam na „Non-Stop” myśląc sobie, że następnym razem pojawię się tu dopiero na „Calvary”. Tymczasem zaś po standardowym faszerowaniu widza zapowiedziami innych filmów, zapragnęłam nagle obejrzeć także „The Stag” i „300: Rise of an Empire” mimo że z reguły omijam fantasy dość szerokim łukiem. Ale ta Eva Green… Jakież ona ma oczyska! Hypnotajzing – jakby to powiedziała Dżoana Krupa. Zauroczyła mnie nimi niemalże tak samo jak Jennifer Connelly. Nie wnikam, gdzie u tych pań znajduje się tajemniczy punkt G, ale nie mniej enigmatyczne „to coś” zdecydowanie przejawia się w oczach.


Ale do rzeczy, kobieto! Otóż chwilę wcześniej wspomniany przeze mnie „The Stag” pojawił się na wielkim ekranie w Irlandii całkiem niedawno, zebrawszy całkiem przyzwoite recenzje krytyków i widzów. I choć rzadko pojawiam się w kinie na komediach, w czasie przedseansowego prania mózgu, oficjalnie i niepozornie zwanego blokiem reklamowym, wiedziałam, że muszę ten film zobaczyć.

Lubię irlandzką kinematografię. Chętnie sięgam po tutejsze produkcje, jestem otwarta na nowe filmy z Zieloną Wyspą w tle. A „The Stag” jest właśnie na wskroś irlandzki. Taki swojski, nienapuszony, luzacki. Z poczuciem humoru typowym dla tubylców i bardzo fajnym irlandzkim klimatem, widocznym od samego początku do samego końca.

John Butler, reżyser i scenarzysta, nie wypuścił na rynek filmu, który zrewolucjonizuje rodzimą i światową kinematografię, ale stworzył lekką i zabawną produkcję, doskonałą na relaks i odpoczynek, która z dużym prawdopodobieństwem spodoba się miłośnikom wyspiarskich klimatów. W obsadzie umieścił mniej lub bardziej znanych irlandzkich aktorów, którzy dobrze wywiązali się z powierzonych im zadań. Zobaczymy tu na przykład Briana Gleesona [jako Simona], który pod względem urody jest zdecydowanie wykapanym tatusiem. Ile razy na niego spojrzałam, tyle razy miałam przed oczami niedawno spotkanego Brendana Gleesona.

Obsada jest zdominowana przez mężczyzn, bo i tematyka jest iście męska. Bowiem stag night, w Polsce wieczorem kawalerskim zwana, to impreza zamknięta dla kobiet. Dlatego na ekranie rzadko kiedy pojawiają się przedstawicielki płci pięknej. Wyjątkiem jest tu Ruth grana przez Amy Huberman, małżonkę irlandzkiego boga rugby, Briana O’Driscolla. Ona jednak, jak przystało na przyszłą żonę naszego kawalera, Finnona [Hugh O’Connor], ma do tego absolutne prawo.

Jak zapewne niektórzy wiedzą z doświadczenia, a inni słyszeli z opowiadań, na wieczorach kawalerskich dzieją się różne ciekawe rzeczy. Czasami nie wszystko idzie zgodnie z planem, czasami za bardzo można dać się ponieść emocjom i szaleństwu. Bywa gorąco. I tak też jest w filmie. A wszystko w dużej mierze dzięki nieobliczalnemu bratu panny młodej, kryjącego się pod pseudonimem The Machine [Maszyna]. Żeby nie zdradzać za dużo ciekawostek, mogę tylko zacytować jednego z bohaterów: „He is INSANE!”, co w przekładzie na nasz polski slang oznaczałoby, że Maszyna jest psychiczny.

Bez niego wieczór kawalerski Finnona, który jest do tego stopnia zaabsorbowany w przygotowania do ślubu, że nawet własnoręcznie wykonuje dioramę, byłby zdecydowanie bardziej sztywny i nudny. Taki nieco podobny do samego Finnona.

W rolę Maszyny wcielił się Peter McDonald, który partnerował Johnowi Butlerowi w tworzeniu scenariusza. Zrobił to cudownie. Trudno byłoby wymyślić lepszego świrusa, o którym można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest pospolity, nudny i przewidywalny. Skradł moją uwagę. Jego pojawienie się na ekranie zdecydowanie ożywiło film i dodało fabule „pikantnego” smaczku. Wieczór kawalerski z The Machine na pokładzie jest jazdą bez trzymanki. Bowiem w osobistym słowniku brata panny młodej nie ma czegoś takiego jak pruderia i konwenanse. Tak sobie myślę, że chciałabym mieć w swoim otoczeniu Maszynę - pozytywnie zakręconego wariata. Dzięki osobom takim jak on zdecydowanie nie można narzekać na rutynę i szarą rzeczywistość.

Przyjemna ścieżka dźwiękowa, lekka fabuła i dobra gra aktorska spowodowały, że przez ¾ projekcji filmu oglądałam go z uśmiechem na twarzy. Określiłabym go jako relaksujący, zabawny i dobry, nawet mimo tego, że czasami twórcy uciekali się do niezbyt wyszukanych żartów, które w oczach co bardziej konserwatywnych, mogłyby uchodzić za gagi nie najwyższych lotów. Trochę Gór Wicklow, trochę Dublina, trochę gołych męskich łydek i klat – to nie mogło mi się nie spodobać.