wtorek, 27 maja 2014

Graffiti w piwnicy i knypek na dachu, czyli wizyta w Enniscorthy Castle


Mama Forresta Gumpa zwykła mawiać: „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co może ci się trafić.” I choć to prosta kobiecina była, wypowiadane przez nią słowa zawierały nieraz mnóstwo mądrości. O prawdziwości powyższego stwierdzenia doskonale przekonałam się w czasie naszej wycieczki do Enniscorthy, całkiem przyjemnego miasta w hrabstwie Wexford na południowym wschodzie Irlandii.



Tego dnia nie było Enniscorthy w naszych planach. Los jednak chciał, że znaleźliśmy się w tym mieście i przeuroczo spędziliśmy w nim czas. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo potrzebowałam takiej wycieczki. Jeszcze do niedawna „zamknięta” byłam w swoim małym światku niczym Roszpunka w wieży. Codzienne pokonywanie tej samej trasy do domu i pracy nie oferowało mi żadnych nowych wrażeń. Niczym nie ekscytowało, niczym nie zaskakiwało. Kwietniowy wyjazd do Enniscorthy szeroko otworzył mi oczy na świat. Na budzącą się przyrodę, na jej tchnącą optymizmem cykliczność i cudną, kojącą zieleń. A to był dopiero początek atrakcji.



Gdyby Roszpunka w wieży nie siedziała, to by się szybciej księcia doczekała. A już na pewno znalazłaby go, gdyby przyjechała do Enniscorthy. Nie pokonałam jeszcze 100 metrów po opuszczeniu auta, kiedy dobiegły mnie słowa pewnego Irlandczyka: „Kręcisz film?” Filmu nie robiłam, fotografowałam tylko front sklepu, który wpadł mi w oko. Kiedy się odwróciłam, głos zmaterializował się w starszego, zadbanego Irlandczyka. Świeżo ogolonego, w czerwonym swetrze. Nieznajomy szybko zasypał mnie gradem pytań: jesteś tu na wakacjach? Skąd pochodzisz? [Z Polski. – Ach, z Rumunii!], napiłabyś się drinka? Nie? To może chociaż kawy? Szybko okazało się, że to jego ogolone lico i elegancki look to tak naprawdę hook – haczyk na kobiety. Wkrótce bowiem padło mało dyskretne: „Masz męża?”



Już miałam poprosić swojego absztyfikanta o wykaz środków na jego koncie, kiedy kątem oka dostrzegłam zbliżającego się Połówka. Pożegnałam się zatem z nieznajomym i ruszyłam lekkim krokiem w stronę zamku. W zasadzie to pofrunęłam niesiona mile połechtanym ego. Bo nagle okazało się, że mężczyźni to faktycznie są ślepi w kwestii naszych niedoskonałości. Niepotrzebnie wyrzucamy sobie cellulit, kurze łapki wokół oczu, niedoskonałe nogi, za mały biust i setki innych kompleksów. Mężczyźni widzą tylko to, co chcą widzieć. Ja przez pół drogi w aucie smarowałam się obficie pomadkami natłuszczającymi, bo ilekroć spojrzałam w lustro, wyrzucałam sobie, że z tymi wysuszonymi ustami, niczym po tygodniowym pobycie na Saharze bez jednej kropli wody, wyglądam jak prawdziwy pasztet albo nawet salceson ozorkowy. Sama słodycz. A tymczasem… każda potwora znajdzie swojego amatora.




Przed zamkiem rzuciła mi się w oczy oryginalna kotwica z emigranckiego statku Pomona, który zatonął w kwietniu 1859 roku u wybrzeży Blackwater w hrabstwie Wexford. Statek wypłynął z Liverpoolu z ponad 400 osobami na pokładzie. Nigdy nie dotarł do Nowego Jorku. Emigranci – wśród których sporo było Irlandczyków – wsiedli na niego w nadziei na lepsze życie pod drugiej stronie oceanu. Zamiast tego stracili je. Ocalały zaledwie 23 osoby.



Jako że spóźniliśmy się na ostatnie oprowadzanie z przewodnikiem, sympatyczna pani z recepcji z uśmiechem wręczyła nam broszurkę informacyjną. Mieliśmy wolną rękę i praktycznie cały zamek dla siebie. Gdyby tylko w dzieciństwie słoń nie nadepnął mi na uszy, z radości zaśpiewałabym flagowy motyw McDonalds: I’m lovin’ it!



Zamek Enniscorthy to miła dla oka pamiątka z przeszłości, a także skuteczny wabik na turystów. Nie jest to jednak średniowieczna perełka – twierdza, która od A do Z byłaby idealna, autentyczna i dopracowana. Zamek nie jest bowiem ani budowlą, w której do minimum ograniczono współczesne elementy, ani też spójną całością. Co absolutnie nie oznacza, że jest beznadziejny.




dawne udogodnienia - filiżanka dla wąsacza


Pierwsze piętro poświęcone jest rodzinie Roche, która w latach 1903-1951 zamieszkiwała zamek. To oni byli jego ostatnimi mieszkańcami. To dzięki wspomnieniom i uprzejmości jednego z przedstawicieli tego rodu możemy dowiedzieć się, jak wyglądał zamek w XX wieku. Jak łatwo się domyślić, Roche’owie nie byli zwykłymi zjadaczami chleba, bo tych nie stać by było na życie w takiej rezydencji, opłacanie guwernantki, czy też urządzanie na dachu zamku spotkań towarzyskich przy herbatce. Fortunę przyniosło im słodownictwo.



Zamek trafił w ręce Josephine Shriver i Henry’ego J. Roche jako prezent ślubny. Hojnym darczyńcą okazał się ojciec Henry’ego. Para doczekała się sześciorga dzieci [czterech chłopców i dwóch dziewczynek], z których później spokojnie mogła być co najmniej tak dumna jak ze swoich nagradzanych królików szynszylowych - rasy, która została wyhodowana na początku XX wieku i szybko zdobyła uznanie hodowców z wielu krajów. „Szczęśliwcy!” – tak można by było ich podsumować. I nie byłoby w tym ani krzty przesady. Bo jak inaczej można nazwać kogoś, kto oszukał przeznaczenie? Kogoś, komu udało się wykiwać kostuchę i wyszarpnąć jej dobre kilkadziesiąt lat życia dla siebie? Roche’owie co kilka lat wybierali się w podróż do Ameryki, by odwiedzić swoich bliskich. Kolejna wizyta przypadła im na rok 1912 – historyczny rok zatonięcia statku, „którego sam Bóg nie byłby w stanie zatopić”. Ich bagaże dotarły do Cobh [dawnego Queenstown], skąd odpływał Titanic. Oni już nie. W ostatniej chwili zatrzymała ich ospa wietrzna jednego z synów. I tylko dzięki temu nie poszli na dno razem z ponad 1 500 innych pasażerów tego tragicznego liniowca.



Drugie piętro przynosi nowe niespodzianki. Rodzina Roche chwilowo odchodzi w zapomnienie, bo na pierwszy plan wysuwa się powstanie wielkanocne z 1916 roku. To namiastka tego, co było tu niecałe dziesięć lat temu. Kiedy w drugiej połowie XX wieku z zamku wyprowadziła się córka Roche’ów, kilka lat później przeobrażono go w muzeum o dość bogatych zasobach. Pokój poświęcony powstaniu z pewnością zainteresuje wszystkich miłośników historii, mnie jednak bardziej przypadł do gustu ten poświęcony Eileen Gray, irlandzkiej projektantce wnętrz i architektowi.



Eileen urodziła się w 1878 roku pod Enniscorthy, ale znaczną część swojego życia spędziła we Francji. Wraz z kolegą po fachu, Jeanem Badovici, zaprojektowali dom, który enigmatycznie nazwali E.1027. E jak Eileen, 10 dla J – dziesiątej litery alfabetu, 2 dla B jak Badovici i 7 dla G. Część jej najbardziej sławnych mebli została zaprojektowana właśnie z przeznaczeniem dla tego domu. W zamku znajdują się niektóre repliki. I naprawdę nie trzeba być specjalistą w temacie, by dostrzec, że Eileen była kobietą, którą wyprzedzała swoją epokę. Jej meble nie trącą myszką, zaskakują zaś nowoczesną formą, futurystycznym designem. Z powodzeniem znalazłyby swoich zwolenników prawie 100 lat później.



Informacja, na którą natrafiam po wyjściu z drugiego piętra w czasie pięcia się po schodach, jest prosta: na dach zamku można dostać się tylko z przewodnikiem. Kiedy już prawie mam zawrócić, dostrzegam Połówka swobodnie przechadzającego się po dachu. Już rozumiem, dlaczego staruszek pytał, czy kręcę film. W zamku w istocie można natrafić na skromną ekipę filmową. O dziwo, nasza obecność nie wywołuje żadnego sprzeciwu. Zamiast gróźb padają prośby o to, by uważać na siebie w czasie wchodzenia na wąską wieżyczkę, z której powiewa flaga.




W to miejsce z pewnością nie zapuści się najstarszy członek ekipy filmowy, który chwilę wcześniej wyznał Połówkowi, że ma tragiczny lęk wysokości. Widok, który rozciąga się z zamkowego dachu, zdecydowanie go nie interesuje. Mężczyzna wcisnął się w wyżłobienie w krenelażu i z powodzeniem nieświadomie udaje figurkę świętego. Ze swoją cierpiętniczą miną i modlitwą na ustach mógłby uchodzić za męczennika. Jego religijna postawa udziela się także i mnie – widząc go, dziękuję Bogu, że mój lęk wysokości nie ma tak ostrej postaci. Nie stanęłabym na szczycie wieżowca bez żadnych barierek, ale spoglądnięcie w dół zza zamkowych blanków nie jest w moich oczach heroicznym wyczynem.



Wisienką na torcie okazała się końcowa wizyta w zamkowym lochu, do którego prowadzi wąskie wejście i szereg kilku schodów. Jasne ściany tego pomieszczenia nie wyglądają nawet w połowie tak strasznie, jak musiało tu być w przeszłości. Loch jest nad wyraz skromny, ale ciekawy – to tu znajduje się średniowieczne, zagadkowe graffiti, którego odkrycie dostarczyło więcej pytań niż odpowiedzi. Prawdopodobnie przedstawia ono szesnastowiecznego halabardnika, który mógł tu przebywać zanim Roche’owi przemienili loch na „kotłownię”, w której znajdował się piec i potrzebny do opału węgiel.



Tak, jak już wcześniej wspomniałam: wiele można powiedzieć o zamku w Enniscorthy. Piękny z zewnątrz, niezbyt „przekonujący” i autentyczny wewnątrz ze swoimi metalowymi i szklanymi elementami, z windą, ale mimo wszystko interesujący i wart odwiedzenia. Wizyta w tym miejscu dostarczyła nam sporo pozytywnej energii – nie tylko ze względu na ciuchowe przebieranki i inne wygłupy z mieczami w rękach i hełmami na głowie, ale przede wszystkim z uwagi na życzliwych i serdecznych ludzi: począwszy od wspomnianego podstarzałego amanta, przez recepcjonistkę i ekipę filmową.