sobota, 3 października 2015

Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi... miszmasz

Przyznać się, kto rzucił na mnie urok? Komu nie podobała się moja – i tak niezbyt częsta – aktywność blogowa i internetowa? Obiecuję, że nie będę zbyt surowa w wybieraniu kary i rozpatrzę wszystkie okoliczności łagodzące.


Wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło. Nie dość, że od jakiegoś czasu Internet działa mi tak topornie jak kwadratowe koła u wozu, to do tego doszła jeszcze jakaś gruba awaria ImageShacka, który odpowiedzialny jest u mnie za hosting zdjęć. Jak co niektórzy zauważyli, pojawiły się problemy, będące nieprzyjemnym następstwem wykrzaczenia się serwerów - zdjęcia tajemniczo poznikały z niektórych wpisów, pozostawiając samiuteńki tekst, i za nic na świecie nie chciały wrócić na bloga.


Problemy z hostingiem znacznie też utrudniały mi publikację kolejnej fotorelacji. Czekając zatem aż wszystko wróci do normy, i litując się nad tymi, którzy coraz bardziej zaczynają przebierać nogami ze zniecierpliwienia, publikuję taki oto miszmasz, będący zlepkiem przeróżnych, mniej lub bardziej [choć po prawdzie z naciskiem na „mniej”] ciekawych informacji.


Owszem, mogłabym teoretycznie wrzucić na bloga wpis z dużą liczbą zdjęć, ale nie chcę nadwyrężać przestrzeni dyskowej, która i tak już ledwie zipie i patrzeć tylko, kiedy padnie i już nie powstanie.


Próby interweniowania w sprawie haniebnie (nie)działającego „okna na świat” kończą się fiaskiem. Bowiem magicy od Internetu z uporem maniaka powtarzają, że to liście są wszystkiemu winne. Te liście, których coraz mniej na drzewach, bo przecież jesień przyszła. Nic to. Są pancerne brzozy w Rosji, to czemu na wyspie nie mogłyby występować pancerne liście, osłabiające sygnał?


A właśnie! Jesień. Znowu, bitcha, przyszła i na dobre odebrała mi możliwość wykąpania się w oceanie. Nie wiem, jak to się stało, ale nie udało mi się w tym roku dotrzeć do mojej rajskiej plaży na wyspie, która dostarczyła mi w przeszłości więcej frajdy niż wór słodyczy dziecku. Mam co prawda chytry plan pożegnania się z oceanem na dobre kilka miesięcy, i już nawet zakupiłam sobie ciepłe okrycie, by wiatr zbytnio mnie nie sponiewierał, ale o kąpieli nie ma już mowy. Aż takim hardkorem nie jestem. Sam wyjazd zaś stoi pod wielkim i grubym znakiem zapytania i uzależniony będzie tylko i wyłącznie od wyniku jednego, niezwykle ważnego wydarzenia, które będzie miało miejsce już w środę.


W międzyczasie zaś uskuteczniam gorące kąpiele stóp z dodatkiem płynu o uwodzicielskim zapachu czekolady i granatu. Za każdym razem towarzyszy mi ten sam błogi, ale strasznie głupi, wyraz twarzy. Na szczęście niewiele osób może mnie wtedy oglądać, bo przeważnie skrywam się wówczas za jakąś książką. Cieszy mnie fakt, że teraz częściej sięgam po książki, niż to miało miejsce latem. Martwi za to wizja tego, że mogę popsuć sobie wzrok i za niedługo nosić okulary ze szkłami jak denka od butelek. À la Stępień z „Trzynastego posterunku”.


Gdyby nie to, że co roku powraca do mnie problem masowo wypadających włosów, może nawet rzekłabym, że ta jesień to całkiem fajna pora roku jest.  Mogę za to bez obaw wchodzić do wszystkich zakamarków, zaułków i labiryntów – i nie potrzebuję do tego nici Ariadny. I bez niej w ekspresowym tempie trafię do wyjścia, idąc śladem pozostawionych przez siebie włosów.


Mam teraz niezły problem na głowie. Dosłownie. Moje długaśne włosy, którym udało się dobić do 60 cm długości i doprowadzić do wyczerpania mojej cierpliwości do nich. To jest właśnie ten moment, w którym z przyjemnością udałabym się do porządnego fryzjera, by je ujarzmił i nadał im pożądanego kształtu, a najlepiej także koloru. Jest jednak jedno „ale”. Wcale nie takie małe. Ciągle nie pozbyłam się traumy po mojej byłej fryzjerce, która wszystkie moje sugestie wpuszczała jednym uchem, a drugim wypuszczała.


O ile chętnie poeksperymentowałabym z włosami, o tyle nie kwapię się już do eksperymentów w ogródku. Do tej pory miałam sprawdzone gatunki kwiatów, które co roku z powodzeniem zdobiły mój dom i ogródek, jednak w tym roku postanowiłam otworzyć się nieco na nowości. Wypatrzyłam u znajomej kalibrachoę, która z miejsca tak mnie urzekła, że niedługo później sama nabyłam dwie sztuki w trzech barwach i udekorowałam nimi patio. No ładnie się prezentowała, ale przyznam, że wiązałam z nią większe nadzieje. Ani specjalnie się nie rozrosła, ani nie cieszyła oczu długim okresem kwitnięcia. Teraz to nawet bardziej straszy niż cieszy. W przyszłości już się raczej na nią nie skuszę. Dianthusowi kahori też już podziękuję. Nie wiedzieć czemu, nie podobało się paniczowi w moim ogródku.


Pozytywnie za to zaskoczyły mnie niecierpki, które rozrastały się niczym magiczna fasola ze znanej bajki o Jasiu. Szałwia ogrodowa też okazała się strzałem w dziesiątkę. Ależ fantastyczna roślina w energetyzującym, czerwonym kolorze! Zdecydowanie będziemy ze sobą współpracować w przyszłości. Nie wiem, co zrobię z nemezją, bo na początku urzekła mnie swoimi maleńkimi kwiatami i jasnymi kolorami, ale też dość szybko przekwitła. Za to geranium jak zwykle pięknie kwitnie. Jemu jesień nie jest straszna. I to chyba te kwiaty - oprócz surfinii, którą niestrudzenie atakują mi przeklęte mszyce - będą w następnym roku dominować w moim ogrodzie.


W poniedziałek wysłałam Połówka do Lidla, bo akurat mieli tydzień francuski i wpadło mi kilka rzeczy w oko. Koniecznie chciałam przetestować słynne macarons, bo tak się składa, że mimo iż byłam we Francji kilkukrotnie, nigdy nie miałam okazji ich skosztować. Napaliłam się na nie jak szczerbaty na suchary. Wracam z pracy, siadamy do kawy, chwytam łapczywie za pudełko z cytrynowymi ciastkami, otwieram je, a tam… dwie torebki: jedna z proszkiem na ciasto, druga na krem. Moja mina? Chyba taka, jaką miał niejeden amator Tajek, który właśnie zorientował się, że ma w łóżku babę z przyrodzeniem.


Jeszcze tego samego wieczoru zakasałam rękawy i przystąpiłam do robienia tych francuskich ciastek. Przepis nie był zbyt skomplikowany, ale efekt średnio mnie zadowolił – Połówek dyplomatycznie stwierdził, że macarons są OK, ale jednak trochę za słodkie. Tak w ogóle, to tak się rozkręciłam, że z rozmachu machnęłam też szarlotkę z bezą według przepisu Okrasy, mimo że absolutnie jej nie planowałam. A potem, jak największa idiotka, zapakowałam ją na noc do lodówki, a  na drugi dzień z grymasem zdziwienia na twarzy stwierdziłam, że jest z nią coś nie tak. Bo przecież w przeszłości wychodziła taka dobra! Nie wiem, co ja sobie myślałam, wkładając ją do lodówki. Najprawdopodobniej nic. Na drugi dzień wyjęłam ją stamtąd, przypomniawszy sobie, że poprzednimi razami zawsze trzymałam ją w piekarniku. Smak od razu inny.


Jako że dzieci nudzą się, kiedy pada deszcz, i kiedy… nie ma dostępu do sieci, zaczęłam częściej zasiadać przed szklanym ekranem. Coraz bardziej wkręciłam się we włoskiego X Factora, w którym w komisji zasiadają Skin, Fedez, MIKA i Elio. Nie mam z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia, bo od przyjazdu do Irlandii zaniedbałam włoski, więc programy tego typu pomagają mi w odświeżeniu pamięci, o czym doskonale przekonałam się oglądając latem włoski serial „Gomorra” [w stylu irlandzkiego „Love/Hate”, który kiedyś namiętnie oglądałam]. Niedawno obejrzałam też trzy włoskie filmy z Checco Zalone - którego muzykę lubię też od czasu do czasu posłuchać - i nieźle się uśmiałam. Polecam, szczególnie tym, którzy znają język włoski [nie jestem pewna, czy wszystkie te filmy mają napisy po angielsku].


Ale do rzeczy. Nie wiedziałam, że MIKA jest na żywo taki pociągający! I że tak świetnie mówi po włosku! Zazdrość razy sto. Gdyby tak dodać mu kilka kilogramów, to spokojnie mogłabym powiedzieć, że tak [na chwilę obecną] wygląda mój męski ideał. Widziałam go wielokrotnie na zdjęciach, ale wtedy jakoś nie robił na mnie specjalnego wrażenia. A może po prostu dojrzał i jest jak wino: im starszy, tym lepszy? W każdym razie cieszę się, że nie mam go w swoim otoczeniu, bo miałabym gwarantowane złamane serce [zważywszy, że piosenkarz nie ukrywa swojej orientacji seksualnej]. Ach, te jego oczyska, urocze kręcone włosy i te zmysłowe usta… No,  ale wystarczy już tych wstydliwych wyznań.


W którymś z odcinków wyszedł na scenę, by zaśpiewać ze swoją fanką – w tamtym momencie naprawdę nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że przestałam słuchać jego płyt. Wygrzebałam je zatem ze stosu innych i… tak, to zdecydowanie był dobry pomysł. Ku mojemu zdziwieniu odkryłam, że wydał nową płytę, a ponieważ piosenki przypadły mi do gustu [zwłaszcza „Staring At The Sun”’, która dodaje mi kopa do działania w tym nieco depresyjnym okresie], to najprawdopodobniej niedługo ją kupię. Z przyjemnością wybrałabym się na jego koncert, ale mój szósty zmysł mi podpowiada, że jeśli już na jakimś się znajdę w najbliższej przyszłości, to będzie to kwietniowy występ Muse w Dublinie. O ile nie wykupią biletów.


I to chyba tyle na dziś. Czas wracać do obowiązków.