piątek, 18 grudnia 2015

Weekend w Sligo (1)


Jadąc do Sligo wiedziałam, czego się spodziewać, ale mimo to byłam mocno podekscytowana na myśl o weekendowym planie obfitującym w liczne atrakcje. Parę lat wcześniej przeznaczyłam dwa dni urlopu na zwiedzenie okolicy i to mi w zupełności wystarczyło, by zapoznać się z największymi atrakcjami tego hrabstwa. Zazwyczaj fortuna bywa dla mnie wyjątkowo łaskawa, bo na wycieczkach najczęściej cieszę się dobrą i słoneczną pogodą, ale wtedy było inaczej. Sligo podświadomie zapisało się w mojej pamięci jako deszczowe i pochmurne hrabstwo. Ilekroć tam byłam – nawet przejazdem – pogodzie daleko było do idealnej.



Zatem nie bardzo zdziwiłam się, kiedy dojechałam do Sligo i okazało się, że mam identyczną pogodę, jak w czasie wspomnianego urlopu sprzed kilku lat. Widać takie moje przekleństwo - pomyślałam wtedy. Nie padało, ale ponure i szare niebo wydawało sie wygrażać nadchodzącym deszczem. Niezbyt wysoka temperatura szybko dała się we znaki, mimo że daleko mi do bycia zmarzluchem. Co prawda popołudniowe spacery i zwiedzanie odbywałam w bezrękawniku i kardiganie, ale już wieczorem musiałam przyodziać się dodatkowo w ciepły polar Połówka.  W przeciwnym razie już po kilkunastu minutach zrezygnowałabym z nocnego spaceru na rzecz gorącej kąpieli w hotelowej wannie.



Ku mojej uciesze klątwa została zdjęta, bo kiedy na drugi dzień obudziłam się i wyjrzałam przez okno wychodzące wprost na tajemniczą górę, na której ponoć pochowano mitologiczną królową Meave, było słonecznie. Było też do tego stopnia pogodnie, przyjemnie i ciepło, że zaraz po prysznicu z mokrymi jeszcze włosami wyszłam na taras, by wypić filiżankę kawę i popatrzeć na miasto, które mimo wczesnej pory wcale nie spało. Za to wydawało się posyłać mi daleko idące obietnice – zapowiedź niezwykle ekscytującego i miłego dnia.



Zwiedziłam nie tylko nowe miejsca, ale także przetarłam stare szlaki, a te w słonecznym świetle przedstawiały się jeszcze lepiej. Tamtejsze krajobrazy – jak już wspominałam – były mi znane, zatem obeszło się bez większych ochów i achów. Nie to mnie tam najbardziej urzekło. Niezwykle miłe okazały się przypadkowe spotkania z tamtejszą ludnością. Od tamtego weekendu mieszkańcy Sligo zawsze będą dla mnie synonimem życzliwości, otwartości i sympatii. Już w czasie poprzedniego urlopu poznałam przesympatycznych właścicieli pewnego B&B, ale o ile ich niesamowitą życzliwość sceptycy mogliby podważyć jako interesowną, o tyle w tym przypadku nie mogłoby być o tym mowy. Bo ludzi, o których tu napiszę nie łączyły ze mną „powiązania usługowe” i nie były żadnym wynikiem dbałości o kontakty na linii klient-usługodawca.




Niezbyt ciekawa sytuacja na irlandzkim rynku w ostatnich latach sprawiła, że niektórzy Irlandczycy z wyrzutem zaczęli spoglądać na wszystkich emigrantów, a w szczególności na Polaków, których jest tu naprawdę ogrom. Bo „przyjeżdżają i zabierają nam pracę”. Prawdę powiedziawszy kiedyś jakoś chętniej przyznawałam się, że jestem z Polski – reakcje zawsze były pozytywne. Po paru latach pobytu, w czasie których miała miejsce garstka nagonek na polskich emigrantów, nadal przyznaję się do polskiego pochodzenia, ale jakby z nieco mniejszym entuzjazmem. Co prawda nigdy osobiście nie spotkałam się z rasistowskim zachowaniem, ale chyba jakoś podświadomie bałam się, że pewnego dnia na stwierdzenie jestem z Polski usłyszę coś w stylu fucking Poles everywhere!



Spotkanie pewnego Irlandczyka w Sligo sprawiło, że na nowo uwierzyłam, iż nie brakuje tu ludzi, którzy żywią do nas wielką sympatię. Zaczęło się zupełnie niepozornie. Weszliśmy do pewnego baru, bo choć mieliśmy w samochodzie babeczki upieczone przeze mnie poprzedniego dnia, chcieliśmy zjeść coś ciepłego. Na pytanie, czy można tu coś przekąsić, barman odpowiedział, że niestety z powodu choroby kucharz nie wstawił się dziś do pracy. Przyjąwszy tę informację do wiadomości, pożegnaliśmy się i wyszliśmy z baru. W drzwiach stał pewien mężczyzna, który na widok nieznajomych mu osób, najwyraźniej domyślił się, że sprowadziły nas tu nasze puste żołądki.



Dziś nie ma kucharza - rzucił w naszym kierunku starszy Irlandczyk. Za dużo wypił i nie przyszedł do roboty - zupełnie otwarcie stwierdził nieznajomy. Chcieliście coś zjeść, prawda? Gdzie by można było tu zjeść? – bez czekania na naszą odpowiedź Irlandczyk zaczął usilnie dumać, jakby udzielenie nam odpowiedzi na to pytanie było dla nas jedynym ratunkiem od niechybnej śmierci.



Nie wyglądaliśmy jak wygłodniałe dzieci z Afryki, ale mimo to mężczyzna nie zważał na nasze zapewnienie, że to nic poważnego, bo tak naprawdę to mamy jedzenie ze sobą. A skąd jesteście? - spytał wreszcie wyłapując, słusznie zresztą, mój obcy akcent. Z Polski - odrzekłam. A Ty też jesteś z Polski? – po sekundzie padło pytanie w stronę Połówka, któremu świetnie wychodzi naśladowanie różnych akcentów. Połówkowe „tak” spotkało się z natychmiastowym wyrazem aprobaty i koleżeńskiego uścisku dłoni ze strony mężczyzny. I już, wydawać by się mogło, nie byliśmy obcymi, a dobrymi znajomymi.



Zna ktoś tego pana? :)


Irlandczyk szybko przeszedł do opowieści o swojej młodości spędzonej za sterami samolotu ciągle pozostawiając rozbrajająco otwartym i szczerym. Jak byliśmy młodzi, to nie szanowaliśmy Polaków - wyznał staruszek. Nie mieliśmy pojęcia o tym, przez co przechodzili. Nasza przyjemna i niespodziewanie długa pogawędka zakończyła się równie serdecznym pożegnaniem. Uścisnęliśmy sobie dłonie niczym dobrzy znajomi. Cold hands, warm heart! – tym oto przysłowiem nowy znajomy skomentował moje zimne ręce. Oh yes, she’s lovely – Połówek potwierdził ochoczo, mimo że wcale nie przykładałam mu noża do gardła. It was nice to meet you - rzekłam całkiem szczerze na pożegnanie, uśmiechając się przy tym serdecznie. Bye, love – usłyszałam w odpowiedzi. And you take care of her! - pouczył Połówka (nie)znajomy. Jeszcze tylko brakowało, by wymierzył w niego groźnie palcem, i niczym Liam Neeson w „Taken” zakończył groźbą: or I will find you. And I will kill you!



Może nie powinnam się tym niepotrzebnie ekscytować, ale ciągle doceniam tego typu gesty. Po takich spotkaniach chce się rzec: takie rzeczy to tylko w Irlandii. Wchodzisz do nieznanego baru lub pubu, a tam spotykasz ludzi, którzy traktują Cię jak starego, dobrego kumpla. Za to właśnie uwielbiam tubylców i ich kraj. To właśnie to mnie tu urzekło już od pierwszych dni pobytu.



Później było podobnie. Na naszych ścieżkach jeszcze trzykrotnie pojawiali się serdeczni ludzie, którzy sami nas zaczepiali. Jak w czasie porannego spaceru na Rosses Point, kiedy chciałam sfotografować rozpościerający się przede mną pejzaż. Irlandczyk wracający ze spaceru z psem i próbujący przekonać swojego czworonoga, by wszedł do auta, zapytał, czy jesteśmy tu na wakacjach. Zupełnie nieproszony zaoferował, że może zrobić zdjęcie mi i Połówkowi. Yyy – zabłysłam elokwencją jako, że nie mam parcia na bycie na każdym zdjęciu i wolę mieć na nich same pejzaże bez mojej facjaty. Nie chciałam jednak odmawiać, by nie sprawić przykrości mężczyźnie. Zgodziłam się. I była to świetna decyzja, bo zdjęcie zrobione przez nieznajomego okazało się być naprawdę ładne i po powrocie do domu wylądowało na pulpicie komputera.


wszystkie konie moje są!


Sligo jest właśnie takie. Raczej nie jest najładniejszym hrabstwem Irlandii, ale doskonale rozumiem nostalgię Yeatsa i jego sentyment do tego zakątka ziemi. Sligo przesympatycznie zapisało się w mojej pamięci. Nie tylko dlatego, że pogoda dopisała, że wycieczka obfitowała w same pozytywne przeżycia i emocje, ale głównie z powodu jego otwartych i miłych mieszkańców. Moim skromnym życzeniem jest, abym jak najczęściej natrafiała na takich ludzi. Dla nich warto pokonywać nawet setki kilometrów.