niedziela, 26 marca 2017

I'm Not a Celebrity, But Get Me Out Of Here!!!

Zasuwasz w pracy niczym mały samochodzik, lub chomik z ADHD w kołowrotku, a w międzyczasie odliczasz dni do upragnionego trzydniowego weekendu. Choć nie masz żadnych szczególnie wystrzałowych planów na niego, to i tak na myśl o takiej rozpuście relaksacyjnej przepełnia cię radość tak ogromna jak duma rodziców z pierwszego kroku postawionego przez ich pociechę. A potem dowiadujesz się, że jednak nastąpiła zmiana planów, że jednak fajnie by było zobaczyć cię w sobotę w pracy. W pierwszej chwili odczuwasz rozczarowanie, a buźka wykrzywia ci się w podkówkę, no bo jak to tak? Nie tak miał wyglądać twój weekend. Miała być sielanka, a nie poranna "wstawanka" i "zapierdzielanka".


Po chwili zaskoczenia rozum dochodzi do głosu. Dodatkowy dzień pracy, to dodatkowe pieniądze, a tych nigdy za dużo. Podstępnie podsuwa ci wizję tego uroczego domku nad oceanem, który masz wynajęty na caluteńki tydzień. Zgadzasz się zatem, bo jak się nie zgodzić? "Szefowi się nie odmawia" - parafrazując słowa Miss Polski z lat 90.


A potem przychodzi nowy tydzień, jeszcze gorszy od poprzedniego. Pracujesz ponad przepisową liczbę godzin, dobijając prawie do 60 godzin, co już dawno ci się nie zdarzyło. Wracasz do domu późną porą, nie masz już nawet ochoty ani nawet czasu na sprawdzenie, co tam w internetach słychać. Bierzesz prysznic i idziesz spać, bo to najlepsze, co możesz zrobić, by przyspieszyć nadejście upragnionego weekendu. Znów jednodniowego, bo jak jakiś maniakalny people-pleaser chcesz zrobić szefowi dobrze. A może tak naprawdę samej sobie, bo niby nie chcesz widzieć rozczarowanej twarzy szefa, ale jednocześnie w takim samym stopniu chcesz mieć więcej kasy na koncie, bo to przecież więcej przyjemności. Dla ciebie i innych.


Kiedy już masz za sobą pracę w sobotę, i kiedy wydaje ci się, że teraz to już tylko z górki będzie, bo przecież niedziela, dom, cisza, spokój, relaks, do akcji wkraczają sąsiedzi, za nic mając sobie przykazania o święceniu dnia świętego.


Zazwyczaj cenisz u innych pracowitość, ale kiedy błogą ciszę przerywają ci w niedzielny poranek: jazgot rozwścieczonej kosiarki u sąsiadki numer jeden, hałasy dobiegające od sąsiada z lewej, będące efektem ubocznym jego prac ogrodowych, ryk odkurzacza czyszczącego samochód, niczego tak bardzo nie pragniesz, jak tego, by w trybie natychmiastowym szlag trafił wszystkie cholerne pracowite mróweczki niedzielne. I ich naśladowców, bo oczywiście za jedną kosiarką ruszyły inne. Ich właściciele mieli jednak choć na tyle przyzwoitości, by - w przeciwieństwie do sąsiadki numer jeden -  nie odpalać ich z samego ranka.


Powtarzasz sobie, że jesteś oazą spokoju, ale tak naprawdę przypominasz rozjuszonego byka, którego właśnie prąd poraził w jądra. Pragniesz krwi, ale zamiast tego zachowujesz się niczym potulne cielątko, kurczowo trzymając się coraz bliższej perspektywy odpoczynku na wyspie niemal bezludnej. Być może po paru dniach na niej zapragniesz powrotu do tego skupiska domków jednorodzinnych, gdzie ulubionym hobby mieszkańców jest koszenie swoich trawników, ale teraz to akurat twoje najmniejsze zmartwienie. Bo nie dość, że w nocy "ukradziono" ci godzinę snu, to jeszcze dzień nie przyniósł ci naładowania wyczerpanych baterii. Zatem jutro zamiast przypominać energetycznego króliczka Energizera gotowego do tego, by brać na klatę wszystkie ewentualne kłody, będziesz w najlepszym wypadku wyglądać jak nadgniłe zombie.


Get me out of here!