Ponad
dwa miesiące upłynęły od mojego ostatniego wpisu na blogu, a ja tradycyjnie nie
mam pojęcia, kiedy to zleciało!
Kiedy
publikowałam ten ostatni post, była końcówka marca i choć wedle kalendarza
mieliśmy już za sobą prawie 2/3 wiosny - która wypada tutaj
pierwszego lutego, w dniu świętej Brygidy, patronki Irlandii - rzeczywistość
była mniej kolorowa, a ja wyglądając przez okno mojej sypialni, wychodzące
wprost na ogródek, myślałam wielokrotnie, że wiosna w tym roku wyjątkowo nie
chce przyjść.
Rzuciłam
się zatem w wir czytania, by nie dać się przedłużającej się zimie i sezonowym
zaburzeniom nastroju, co ostatecznie wyszło mi na dobre, bo przez kilka
pierwszych miesięcy przeczytałam niemal tyle samo książek, co w całym minionym
roku. Ucierpiała przez to moja blogowa aktywność, ale prawdę powiedziawszy, nie
miałam zbytnio ochoty do pisania, a skoro mogłam sobie pozwolić na małą
przerwę, tak też uczyniłam. Z doświadczenia wiem, że zmuszanie się do robienia
czegoś na co nie mam chęci, nie prowadzi do niczego dobrego, bo zwyczajnie nie
daję wtedy z siebie 100%.
Tak
pochłonął mnie ten książkowy i serialowy świat, którym umilałam sobie moje
chwilowo wyjątkowo monotonne życie, że lato zaskoczyło mnie jak zima polskich
drogowców. Pewnego dnia obudziłam się i po zimie nie było już ani śladu. Po
wiośnie zresztą też. Jak za dotknięciem magicznej różdżki wskoczyliśmy na
główkę w samą pełnię lata. Rozpoczął się bowiem maj - miesiąc wyjątkowo
pogodny, suchy i słoneczny, który to zmusił nasze rozleniwione zimą ciała do
ruszenia dupska z kanapy, ściągnięcia pajęczyn z grilla i ogarnięcia ogródka,
który po raz pierwszy od dobrych kilku lat nie cieszył oka, a wręcz powodował
słuszny dyskomfort.
Tak
się zaczytałam w książkach ściąganych hurtowo z bibliotek w przeróżnych
częściach Irlandii [pani bibliotekarka już zna moje dziwaczne nazwisko na
pamięć i obudzona w nocy o dowolnej godzinie jest w stanie płynnie je
wyrecytować niczym imiona swoich dzieci, a nawet przeliterować od tyłu], że
zupełnie wypadłam z obiegu i nie wiedziałam, co się dzieje na świecie. O
Eurowizji na przykład dowiedziałam się przypadkiem z ust mojej znajomej
dziesięcioletniej Irlandki, kiedy to zapytała mnie, czy jest mi smutno, że
Polska nie dostała się do finału. Oczywiście poczułam się wtedy jak rasowy
imbecyl, bo dotarło do mnie, że to stojące przede mną dziecko ma większą wiedzę
o bieżących sprawach niż ja. Eurowizja to jest w ogóle dla mnie taki
specyficzny konkurs, którym - w zależności od nastroju - utwierdzam się w przekonaniu,
że jestem albo:
a)
niesamowicie wyjątkowa i niepowtarzalna, bo nikomu innemu nie podobają
się te same piosenki
b)
nie znam się za grosz na muzyce i już najwyższa pora zdać sobie sprawę z tego,
że kiedy mama mówiła mi w dzieciństwie, iż "słoń nadepnął mi na
ucho", to naprawdę miała na myśli dosłowne znaczenie, a nie to przenośne.
W
tym roku było podobnie. Zacznę może od tego, że telewizor włączyłam prawie w
połowie finału, bo kiedy sobie o nim przypomniałam, minęła już jakaś godzina od
jego rozpoczęcia, ale później nadrobiłam zaległości i powiem dyplomatycznie, że
to, co mnie ominęło, dupy nie urywało. Z pierwszych kilku piosenek jedynie
Litwy, Austrii i Niemiec mogłabym posłuchać dłużej niż kilka minut, bez
narażania się na migrenę, a i tak moi faworyci wystąpili w drugiej połowie, i
co ciekawe, od razu przypadli mi do gustu, albo raczej słuchu. Tak było z
Danią, Finlandią, Holandią, Węgrami i Włochami, przy czym zaznaczam od razu, że
do włoskiej muzyki mam zwyczajnie słabość, bo jej kiedyś namiętnie słuchałam i
nawet gdyby Włosi śpiewali o czopkach i hemoroidach, to i tak byłby to miód dla
moich uszu. Węgrzy zaś zaimponowali mi ostrymi dźwiękami i dużymi jajami -
śpiewali w swoim języku, mimo że pewnie zdawali sobie sprawę, iż stawiają się w
ten sposób w gorszej sytuacji. Nie zrozumiałam ani słowa z całej piosenki, ale
i tak był ogień - nie tylko na scenie. Kupili mnie swoją żarliwością już w
pierwszej minucie swojego - jakże odmiennego od pozostałych, popowych piosenek!
- wykonania.
Jako
że w międzyczasie wyjątkowo spontanicznie zarezerwowałam tydzień pobytu nad
ukochanym oceanem, niejako postawiłam samą siebie pod ścianą, bo nagle
uświadomiłam sobie, że na idealne beach body to
już jest zdecydowanie za późno. Zebrałam w sobie bohaterską odwagę i dzielnie
udałam się do łazienki, by tam w kilogramach oszacować straty po zimie. Kiedy
jednak weszłam na wagę, ta odmówiła mi posłuszeństwa, wyświetlając komunikat:
LO, co odczytałam jako zachętę do wymiany baterii. Połówek jednak zbytnio się
nie przejął moim odkryciem, stwierdzając, że waga z pewnością miała na myśli
LOL. I chyba jestem w stanie uwierzyć w jego wersję i pogodzić się z faktem, że
bardziej nadaję się do leżenia i pachnienia niż do odczytywania skrótowców, bo
kiedy kilka dni później udało mi się wydusić z tej niewdzięcznicy wynik,
rezultat był faktycznie śmiechu wart. Takiego przez łzy. Jeszcze nie
zdecydowałam, czy po plaży będę paradować w worku pokutnym, abai czy zakonnym
habicie z kapturem [jako że dodatkowo mam radiową urodę], ale biorąc pod uwagę,
że przy okazji mam zamiar żarliwie się modlić, by Greenpeace nie wziął mnie za
wieloryba i nie zepchnął do wody, wybór sutanny wydaje się być optymalny.
Jako
że zastanawiamy się dość mocno nad zmianą auta na coś z mniejszą pojemnością
silnika, by zmniejszyć wydatki idące na czterokołowca, mam do Was - zwłaszcza
tych mieszkających w Irlandii - nieco niedyskretne pytanie, ale że tutaj sami
swoi, liczę, że nie będziecie mieć oporów, by uchylić nieco rąbka tajemnicy.
Chciałabym wiedzieć, jak często mniej więcej zaliczacie wizyty u mechanika, ile
Was to kosztuje i jakie marki polecacie do częstych eksploatacji. Od razu
jednak zaznaczam, że jak przystało na prawdziwą blacharę, dla której rozmiar ma
istotne znaczenie, nie interesują mnie tu żadne samochody "pudełka od
zapałek". No i chyba lepiej, żeby to jednak był sedan, bo choć szalenie
podobają mi się kabriolety, to jednak jeszcze nie odważyłam się na kupno jednego z nich.
Na
koniec dodam tylko, że bardzo wszystkich przepraszam za ciszę na blogu, nawet
Sokole Oko, która mi tu podburzała czytelników pod moją nieobecność, a także
Zielaka, który sugerował, że jestem jak ogr, bo mam warstwy ;) Wiem, że
obiecałam Wam w komentarzu rychły powrót na bloga i uczyniłabym to szybciej,
ale najpierw przez dwa dni nie miałam dostępu do komputera, bo Połówek zagracił
cały pokój, bawiąc się w Małego Majsterkowicza i rozkręcając nadłamane łóżko od
A do Z, by je naprawić [to naprawdę NIE tak, jak myślicie!], a później nadszedł
ten cholerny upał, kiedy to miałam niemal codziennie po trzydzieści stopni w
sypialni i autentycznie czułam, jak mózg mi skwierczy, co oznacza ni mniej, ni
więcej, że tak nadawałam się do pisania jak łysy do reklamy grzebieni. Dlatego
z wielką radością powitałam wczorajszą burzę, bo po ostatnim gorrrącym tygodniu
poważnie rozważałam przeprowadzkę do Grenlandii i hodowlę pingwinów...