niedziela, 25 sierpnia 2019

Hello, darkness, my old friend

Czy mi się tylko wydaje, czy w ostatnich tygodniach czas zdecydowanie przyspieszył? Z kimkolwiek rozmawiam, nasze wnioski i spostrzeżenia sprowadzają się do jednego - kiedy to lato przeleciało?! Jak to możliwe, że wakacje właśnie dobiegają końca?! 
Teoretycznie lato jeszcze trwa. W praktyce wygląda to jednak nieco odmiennie. Nieustannie zadziwia mnie to, ile prawdy jest w stwierdzeniu, że sierpniowi bliżej już do jesieni niż do lata. Po nieprzyzwoicie długich czerwcowych wieczorach, kiedy zmrok zapadał dopiero przed 23:00, nastały te "krótkie" - skrócone o jakieś dwie godziny. Choć tutaj muszę zaznaczyć, że pojecie długości jest bardzo względne i subiektywne. To, co dla mnie jest krótkie, nie jest takie dla naszych rodzin w Polsce. Ilekroć prowadzimy z naszymi bliskimi wideorozmowę, a w tle widać okna i jasność, zawsze pada nieśmiertelne: "to u was jeszcze tak jasno?!". No tak, co w tym dziwnego? :) Kolejny urok pięknej Irlandii i jej położenia geograficznego. 
Za sprawą sierpnia mamy za sobą sporo deszczowych i naprawdę kapryśnych dni - w sumie czegoś, co naprawdę lubię. Moje środowisko już chyba się przyzwyczaiło do tego, że jestem tym dziwakiem, u którego każdy narzekający na deszczową pogodę, nie znajduje zrozumienia ani współczucia. Deszcz w jakiś osobliwy sposób koresponduje z moją sentymentalną i rzewną naturą. Jedną z najprostszych i największych przyjemności jest dla mnie czytanie książek/oglądanie Netfliksa z deszczowym podkładem muzycznym za oknem. Poza tym deszcz jest dobry, bo... trzyma wszystkie rozwrzeszczane bachory w zamknięciu. 
Wczoraj był jeden z ładniejszych i cieplejszych dni w ostatnim tygodniu - w pewnym momencie myślałam, że mnie szlag trafi. Jak nie masowe rzężenie kosiarek, to znowuż darcie się wniebogłosy dzieciarni z sąsiednich ogródków. Bo przecież ciężko pracujący ludzie nie marzą w weekend o niczym innym tylko o wysłuchiwaniu darcia, wrzasków i płaczu cudzych dzieci. W takich chwilach gorzko żałuję, że nie jestem eremitką w jakiejś pięknie położonej i cichej pustelni. Albo że nie mogę uśmiercać innych wzrokowo i zdalnie. 
Ja rozumiem, że dzieci to dzieci, że każde z nas pewnie najchętniej mieszkałoby w domku wolnostojącym, a nie na osiedlu, gdzie tych domów jest setka, ale skoro już jesteśmy, tu gdzie jesteśmy, to - na Boga - szanujmy się wzajemnie. Ja nikomu nie zakłócam jego ciszy i tego bezwzględnie wymagam od innych. Z mojego punktu widzenia nie są to duże wymagania, ale inni pewnie odmiennie się na to zapatrują. 
Teraz, dla odmiany, coś przyjemniejszego. Od ponad tygodnia z szybszym biciem serca oczekuję zapadnięcia zmroku, a to wszystko za sprawą tajemniczego Pana Jerzego, który niespodziewanie pojawił się w moim życiu i wywrócił je do góry nogami ;) Każde spotkanie z nim działa na mnie ogromnie relaksująco i jest zdecydowanie jednym z przyjemniejszych momentów w ciągu całego dnia. Pan Jerzy umila mi samotne wieczory, podczas gdy Połówek te same wieczory spędza ponad sto kilometrów dalej siedząc nad kolejnym wymagającym projektem "na wczoraj" [nie pytajcie, bo temat jego pracy działa na mnie od dłuższego czasu gorzej niż czerwona płachta na byka...]
A zatem. Moja wieczorna rutyna uległa niespodziewanie zmianie i wygląda ostatnio następująco. Codziennie przed 22:00 biegnę do salonu po koc, który następnie rozkładam na zimnej kuchennej podłodze, aby mi się dobrze leżało, kiedy Pan Jerzy już zaszczyci mnie swoją obecnością. Ach, wcześniej jeszcze gaszę światła w kuchni, świecę natomiast to w ogrodzie, aby Pan Jerzy mógł bezproblemowo zakraść się do mnie od tyłu domu. A tak naprawdę to po to, bym mogła go lepiej widzieć. Pan Jerzy jest bowiem... przeuroczym jeżykiem, który na początku naszej znajomości o mało co nie przyprawił mnie o atak serca, kiedy to pewnej niepozornej - ale czarnej jak smoła - nocy wyszłam przed dom, a on przebiegł mi przed nosem. I tak - dobrze przeczytaliście: P R Z E B I E G Ł! Gdyby komuś jeszcze się wydawało, że jeże są powolne jak ślimaki albo żółwie, to tu i teraz wyprowadzam Was z błędu. Te skurczybyki są super szybkie. 


Kilka dni później spotkałam Pana Jerzego w ogródku z tyłu domu. Jako że jestem kobiecą inkarnacją świętego Franciszka z Asyżu, każde (no dobra, prawa każde...) zwierzę znajdzie u mnie jadło i dach nad głową. Nie mogłam odmówić pomocy także Panu Jerzemu, któremu to ewidentnie zasmakowała kocia karma, tak w wersji suchej jak i mokrej. Chcąc być super uczynną gospodynią, przygotowałam mu jednego dnia nawet najprawdziwszego  kurczaka, a nawet półmisek z owocami i warzywami, który to wieczorową porą wystawiłam w formie bufetu w moim ogródku. Jeżyk jednak pokręcił swoim uroczym noskiem i postanowił pozostać przy swoim pierwotnym wyborze, czyli wspomnianej kociej karmie. Nawet dobrze się złożyło, bo moja rozpieszczona kocia księżniczka odmówiła jedzenia Smilli z puszki, przerzuciwszy się tylko i wyłącznie na drobiową Bozitę. Miałam zatem kilka puszek na pozbyciu, co Pan Jerzy tak bardzo docenił, że na kolejne spotkanie... przyprowadził ze sobą kumpla. 


Bawię się zatem w domorosłego biologa i z lubością przeprowadzam obserwacje tego jakże interesującego gatunku zwierząt. I mówię Wam, to lepsze niż National Geographic!