W
piątkowy poranek budzę się i czuję, że żyję. Nie jest to bynajmniej wyrażenie
określające poziom mojej szczęśliwości. Ja dosłownie czuję to każdym receptorem
zmysłowym.
Budzę
się połamana, jakbym właśnie przeszła wielogodzinne tortury łamania kołem i
zapewne tak też wyglądam. Tu i teraz jestem zaprzeczeniem konceptu kobiety jako
przykładu gracji i lekkości. Przypominam bardziej niezdarnego słonia w składzie
porcelany. Z trudem podnoszę się z łóżka, zrzucając najpierw prawą nogę, a
potem lewą. Strach pomyśleć, co by było, gdybym wstała z łóżka tą lewą [chociaż
Połówek codziennie wstaje lewą, a mimo to sprawia wrażenie człeka jak
najbardziej zadowolonego z życia...]
Przez
chwilę zastanawiam się, za jakie grzechy pokarało mnie tym parszywym bólem
pleców, ale nie poświęcam tej myśli zbyt dużo swojego drogocennego czasu, bo po
prostu go nie mam. Znów zaspałam. Doprawdy, gdyby pochować przede mną wszystkie
kalendarze i zegary, i tak zawsze bezbłędnie odgadłabym, kiedy zaczyna się
jesień. Lubię ją, ale to wstawanie, kiedy za oknem ciemno, to jakiś koszmar.
A
potem przypominam sobie obiegowy żart: kiedy budzisz się rano i nic cię nie
boli, a jesteś po czterdziestce, to znaczy, że nie żyjesz.
A
zatem żyję, i żeby nie wyglądać jak zombie - choć tak się czuję - "szybko"
przywracam się do stanu używalności. Szybko to porusza się Robert Korzeniowski,
a ja mam z nim wspólnego tylko pierwszy człon mojej dolegliwości - korzonki.
Człapię jak kaczka i najchętniej trzymałabym się za lędźwie niczym ciężarne w
końcowym etapie ciąży.
Na
chwilę przed wyjściem do pracy przypominam sobie, że nie skropiłam się żadnymi
perfumami, więc moje lenistwo i wzdrygająca wizja wspinania się po schodach na
piętro, które jawi mi sie teraz jako Everest, sprawiają, że decyduję się na
krok, którego będę potem żałować przez resztę dnia.
Tak
się złożyło, że w czwartek wieczorem dotarła do mnie przesyłka z kosmetykami,
które zamówiłam. W środku znalazłam też coś, czego się nie spodziewałam:
kopertę z nadrukiem Dior, a w niej dwie próbki najnowszych zapachów - męskiego
Sauvage i damskiego Joy w wersji "intense". Ucieszyłam się niczym
galerianka na nowe spodnie, bo bardzo lubię tę markę. Miałam już perfumy Diora,
i chwaliłam je sobie. Nie przyszło mi zatem do głowy, by sprawdzić, jaką
kompozycją zapachową są owe perfumy. Wiedziałam tylko, że mają piękny flakonik
i odcień różu, który lubię.
Przecież
nic, co jest takie ładniutkie nie może być złe, prawda? - pomyślałam sobie
między jednym obfitym pstryknięciem a drugim.
Zapewne
tak samo pomyśleli sobie obrońcy Troi, kiedy Grecy podarowali im swojego
imponującego, drewnianego konia. Wszyscy wiemy, jak się to później dla nich skończyło.
Takim
koniem trojańskim okazały się dla mnie perfumy Diora, których to sobie nie
żałowałam, aplikując je wszędzie tam, gdzie powinno się je nakładać. I to nie
według zaleceń jednej, ale wszystkich mi znanych szkół. A zatem: nadgarstki,
zgięcia łokci, szyja, ubranie, no i oczywiście cieplutka skóra za uszami. Na
bogato! A co!
No
cóż. Powiem tak. Wiem już, jak czuje się ktoś, kto chce wyjść ze swojej skóry.
Przez ponad połowę dnia byłam chodzącą bronią biologiczną masowego rażenia.
Każdy
mój ruch uwalniał niezwykle drażniącą mnie wiązankę zapachową. Nie mam jednak zdolności
Jana Baptysty Grenouille'a z mojego ulubionego "Pachnidła" Suskinda,
nie mogłam zatem rozkminić, jakie składniki zapachowe działają na mnie w ten
sam sposób co czerwona płachta na byka. Dość szybko jednak przypomniałam sobie
o innym niefortunnym razie, kiedy to pragnęłam jak najszybciej zmyć z siebie uporczywą
woń. To była woda perfumowana Olympéa Paco Rabanne, którą w przypływie
pomroczności niegdyś się popstrykałam. Tak, to było to! Ten sam podobny, równie
męczący i drażniący mnie zapach. Istny boa dusiciel!
Coś
było na rzeczy, bo po powrocie do domu - i jak najszybszym wyszorowaniu się pod
prysznicem - sprawdziłam składniki obydwu zapachów i odkryłam aż trzy wspólne:
drzewo sandałowe, wanilię i jaśmin. Obydwa perfumy są kompozycją
orientalno-kwiatową, od której zamierzam się teraz trzymać z daleka.
W
międzyczasie w pracy dowiedziałam się od szefa, że coś poszło nie tak i moja miesięczna
wypłata nie przeszła. Nie żebym nie miała co jeść i czym płacić za rachunki,
ale kiedy masz zły dzień, poruszasz się niczym Pinokio, śmierdzisz jak skunks,
to - umówmy się - wiadomość o opóźniającej się wypłacie sprawia, że efekt kuli
śnieżnej jest tylko jeszcze bardziej odczuwalny, a wyimaginowany scyzoryk w
kieszeni zaczyna cię coraz bardziej uwierać.
Ale
to jeszcze nic. Najlepsze nastąpiło w domu, kiedy okazało się, że na nasz adres
przyszedł mandat. Mandat! Po trzynastu latach "przepisowej" jazdy. I
to w dodatku na auto, które niedawno sprzedaliśmy! Ale to już opowieść na inny
raz...
A
jak Tobie minął piątek?