piątek, 6 grudnia 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 2/3



Posezonowy spacer po Inishmaan, choć niewątpliwie przyjemny, momentami przywoływał mi na myśl sceny z filmów katastroficznych. Miałam czasami wrażenie, że albo zaraz dojdzie tu do jakieś katastrofy, i dlatego wszyscy już się zabunkrowali, albo właśnie niedawno już do niej doszło, bo wyspa sprawiała wrażenie niemal opustoszałej i "wrogiej". Bez przyjaznych i uśmiechniętych twarzy, bez tubylców unoszących dłoń w geście pozdrowienia, bez śladu jakiejkolwiek aktywności ludzkiej. Ciche i spokojne domostwa, jak gdyby pozbawione żyjących w nich mieszkańców, milczące mury dzielące wyspę na niezliczoną liczbę pól i poletek, i tylko złowrogi wiatr świszczący koło ucha, nie odstępujący nas nawet na krok, niczym najwierniejszy pies.  

A skoro o psach mowa, to postawiłam sobie za punkt honoru zaprzyjaźnić się z każdym napotkanym czworonogiem, i swój plan zrealizowałam niemal w 100%. Nie należał on jednak do specjalnie trudnych, może jedynie do odrobinkę ryzykownych, bo los stawiał na mojej drodze same duże psy, w tym jednego odseparowanego od nas barierką i w tym przypadku przez chwilę się zawahałam, nie wiedząc, czy nie stracę rąk, jeśli wsunę je przez otwór i spróbuję pogłaskać czarnego, pokaźnego psa. Szczęśliwie jednak nawiązaliśmy nić porozumienia, bo chwilę później czworonóg narzekał już na swój los, zawodząc żałośnie, że my możemy tak po prostu odejść, a on musi pozostać na swoim posterunku. 

Poznałam też innego sympatycznego koleżkę, który choć utykał na swoją przednią lewą łapkę, to jednak był zdeterminowany, by do mnie dotrzeć i się przywitać. A także pożegnać, kiedy parę godzin później tą samą drogą maszerowaliśmy w stronę portu. To samo zresztą zrobił biedny i osamotniony osiołek, którego zaczepiłam w drodze z portu. Kiedy późnym popołudniem przechodziliśmy koło jego pastwiska, przybiegł się pożegnać, choć znajdował się na przeciwległym jego końcu i zawył niczym banshee, a mnie o mało co nie pękło serce, bo w tym jednym jęku zawarł się cały smutek jego osamotnionej egzystencji. 


A oto nieufny osobnik, który mnie zawiódł, i nie dał się skusić na darmowe pieszczoty. Trójbarwny kot, który przez sporą część dnia leżał zwinięty w kłębek koło chatki Synge'a, niczym Cerber strzegący wrót Hadesu, i wygrzewał się do słońca. I był tak samo przyjaźnie nastawiony do obcych jak wspomniany Cerber. 

Jedyny tubylec, z którym weszliśmy w bliższą interakcję, został w zasadzie przywołany przez nas samych i tylko dlatego mieliśmy okazję zamienić z nim kilka zdań. A zaczęło się od tego, że uparłam się na zwiedzenie uroczej chatki krytej strzechą, jednego z naprawdę niewielu zabytków na wyspie. Ta mała, biała chatka służyła w latach 1898-1902 jako wakacyjny domek dla Johna Millingtona Synge'a, irlandzkiego poety, pisarza i dramaturga, a do pobytu w tym miejscu zachęcił go jego kolega po fachu, nikt inny tylko sam William Butler Yeats. Umierający Synge rady posłuchał, zainspirował się historyjkami zasłyszanymi na wyspie, by pod ich wpływem stworzyć "Prowincjonalnego playboya", sztukę, z której chyba najbardziej jest znany i która to... spowodowała zamieszki po jej wystawieniu w dublińskim teatrze.  

Na chatkę uparłam się bynajmniej nie dlatego, że miałabym być fanką tego pisarza, chodziło mi bardziej o samą chęć zwiedzenia. Choć wyspa jest malutka, liczy jakieś 4 km długości i niecałe 3 szerokości, czas na niej płynął zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza w naszym przypadku, kiedy mogliśmy liczyć tylko i wyłącznie na własne nogi. 

Godzina powrotu zbliżała się nieubłaganie i jasnym się stało, że to nasza ostatnia szansa na zwiedzanie tego zabytku, a raczej moja, bo Połówek od początku nie kwapił się do realizacji tego pomysłu. Wyciągnęłam więc najpierw mapkę, w którą zaopatrzył mnie sympatyczny pracownik promów Doolin2Aran, i na której to naskrobał mi numer telefonu, pod który miałam zadzwonić, żeby dostać klucz* do chatki Synge'a, a następnie wyciągnęłam otwartą dłoń w stronę Połówka, niczym chirurg do swojej pielęgniarki instrumentariuszki, prosząc go o jego telefon, bo mój leżał gdzieś w torebce schowanej z kolei na samym dnie plecaka i zwyczajnie nie chciało mi się w nim grzebać. 

Kiedy już dostałam to jakże niezbędne narzędzie do przeprowadzenia operacji pod tytułem "klucz", wystukałam na klawiaturze zapisany numer, by już po chwili rozmawiać z Irlandką i wyłuszczać jej sprawę, w której dzwonię. Kobieta obiecała, że zaraz skontaktuje się z kimś, kto nam otworzy drzwi do chatki, i za niedługo oddzwoni do nas. I wtedy - rychło w  czas! - nas oświeciło. Zadaliśmy sobie pytanie, które rzuciło na nas cień paniki. "A co jeśli za wstęp trzeba będzie zapłacić?!" Następujące po tym stwierdzeniu nerwowe obmacywanie swych ud w poszukiwaniu jakichkolwiek monet ukrytych w kieszeniach, niewiele zmieniło w naszej sytuacji, poza tym, że Połówkowi udało się wyczarować marne 2 euro.  

Niedługo później nasze obawy się potwierdziły. Mężczyzna, który przez dłuższą chwilę szarpał się od środka chatki z upierdliwym zamkiem w drzwiach, oznajmił nam, że wstęp do muzeum Synge'a kosztuje 3€ od osoby, a my poczuliśmy się jak najgorsi żebracy, stwierdzając, że mamy tylko 2€, ale jeśli zechce zaczekać, to spróbujemy załatwić brakujące cztery euro. Na to Irlandczyk, pewnie doskonale zdając już sobie sprawę, że ma do czynienia z dwoma upośledzonymi półgłówkami, stwierdził, żebyśmy dali mu tę jedną monetę, a brakującą resztę zostawili później w sklepie. Ostatecznie jednak zmienił decyzję, bo kiedy już skończyliśmy "zwiedzanie", oddał nam to dwa euro i poprosił o zostawienie całych sześciu w sklepiku - on sobie je odbierze przy najbliższej okazji. 

Wracając na chwilę do "zwiedzania", to niestety okazało się, że Połówek miał rację - powinniśmy byli je sobie darować. I to wcale nie dlatego, że wyszliśmy na ćwierćinteligentów, co to przyjeżdżają na odludną wyspę bez grosza przy duszy, a zwyczajnie z tego powodu, że to chyba było najgorsze zwiedzanie w naszym życiu. Prawdę powiedziawszy to nazwanie tej czynności "zwiedzaniem" jest okrutnym nadużyciem semantycznym. Za te sześć euro spodziewaliśmy się bowiem jakiegoś oprowadzania i podzielenia się chociażby kilkoma informacjami bądź anegdotkami z życia pisarza, a dostaliśmy wielkie NIC. Stanęliśmy we trójkę na środku tej mikroskopijnej chaty, nasz rozmówca się przedstawił, coś tam jeszcze bąknął i... zamilkł. A my staliśmy i patrzyliśmy na niego niczym cielę na malowane wrota, spodziewając się, iż lada moment zacznie coś mówić. No i faktycznie - zaczął. 
 dom z basenem ;)
Chwilę później raz jeszcze powtórzył, jak się nazywa, z czego wyłapałam tylko jego imię, a więc chórkiem, niczym dobrze ułożone przedszkolaki, wyrecytowaliśmy "nice to meet you, Ciarán", po czym znów zaległa niezręczna cisza, bo jasnym się stało, że nasz rozmówca właśnie zakończył deklamację swoich kwestii i nie ma zamiaru bawić się w przewodnika. Rzuciliśmy zatem okiem na te trzy mikroskopijne pomieszczenia, w których nawet Calineczka dostałaby klaustrofobii, i w których oczywiście nie można robić zdjęć, i po DWÓCH minutach już byliśmy gotowi do wyjścia. 

Upewniwszy się, że furtka prowadząca do chatki została odpowiednio zamknięta, o co prosił mężczyzna, rozdzieliśmy się, bo czas nas coraz bardziej gonił, a mieliśmy przed sobą perspektywę co najmniej półgodzinnego marszu powrotnego do portu, i tym sposobem Połówek poszedł do sklepu, żeby coś kupić i zostawić obiecaną kwotę kustoszowi muzeum, a ja udałam się do kościoła, do wizyty w którym serdecznie zachęcał wspomniany w poprzednim odcinku "skipper" z naszej łodzi. Miały się tam bowiem znajdować "piękne witraże" Harry'ego Clarke'a, irlandzkiego artysty inspirującego się secesją i art déco. No i faktycznie znajdowały, co było miłą odmianą po rozczarowaniu związanym z muzeum Synge'a. 

Pobyt w kościele nie zabrał mi dużo czasu, zaczęłam więc samotnie i powoli wracać w kierunku pirsu, rozglądając się przy okazji za Połówkiem. Kiedy kilka minut później dostrzegłam go i zobaczyłam wyraz jego twarzy, wiedziałam już, co się stało. "Nie zostawiłeś kasy, prawda?" - spytałam, a on potwierdził: "sklep okazał się być otwarty tylko do 14:00!". "No to pięknie! Oszukaliśmy gościa!", rzekłam. "I co teraz?! - zaczęłam się gorączkować, ale Połówek szybko mnie rozśmieszył, stwierdzając, że jako personae non gratae, musimy się stąd jak najszybciej ewakuować - zanim lokalni wieśniacy zaczną nas gonić z widłami - i już nigdy więcej nie wracać.

Do portu dotarliśmy jednak długo przed wyznaczoną godziną rejsu i spędziliśmy tam całą wieczność. Nadal dziwię się, że nie dopadła nas hipotermia, kiedy zziębnięci i skuleni siedzieliśmy na tamtejszym "przystanku" niczym bezdomni włóczędzy, czekając na łódź, która niczym Godot nie chciała się pojawić i nas zbawić. 

A kiedy już wypatrzyliśmy ją na horyzoncie, nie mogłam od niej oderwać wzroku, bo przedstawiała iście kuriozalny obraz. Kołysała się na boki, jakby za jej sterami siedział pijany zając, dzielnie walcząc przy tym z atakującymi ją falami. Pięknie i sprawnie przybiła jednak do pirsu, a kiedy na jej pokładzie zobaczyłam przyjazną i znajomą twarz naszego bosmana, z wdzięczności o mało co nie rzuciłam mu się w ramiona, mocno wierząc, że jeszcze parę minut czekania i bym skonała z zimna, jako że przez ten cały słoneczny i wietrzny dzień nie udało mi się dosuszyć zmoczonego ubrania. Nie umarłam z powodu hipotermii, ale przez kolejne trzy dni umierałam z innego powodu, bo przeziębiłam pęcherz i każda wizyta w toalecie wiązała się z sykiem bólu. 

Mężczyzna przy okazji pozbawił mnie też mojego dylematu, bo do momentu przybicia kutra nie zdecydowałam jeszcze, czy drogę powrotną do Doolin chcę spędzić w taki sam sposób jak rano, co było bardzo kuszące, czy też może, idąc za rozsądkiem, powinnam się schować gdzieś w głębi łodzi z dala od wiatru, który tak mocno dał mi popalić tego dnia. Jak tylko weszliśmy na pokład Happy Hooker, zostaliśmy natychmiast skierowani do jej wnętrza - nie było mowy o jakimkolwiek przebywaniu na odsłoniętym pokładzie, bo on dosłownie spływał morską wodą. 

Przyznam, że nawet z ulgą przyjęłam taki stan rzecz, bo miejsce, w którym usiedliśmy było przyjemnie ciepłe i suche. I... zadziwiająco puste. Wszystkie wygodne i mięciutkie siedzenia koło nas były niezajęte, podczas gdy cała reszta pasażerów siedziała w dalszej - tylnej i zdecydowanie mniej wygodnej - części łodzi, co mnie od razu zdziwiło. Było podejrzanie dziwne, a przy tym nielogiczne. A jakby tego było mało, mogłabym przysiąc, że załoga naszego kutra rybackiego wraca właśnie nie z rejsu z Inishmore a z nieudanego połowu, bo wszyscy pasażerowie, jak jeden mąż, wyglądali niczym śnięte ryby. I tylko niewiele lepiej pachnieli.

Niedługo później tajemnica się wyjaśniła. Podszedł bowiem do nas inny bosman i zasugerował, byśmy się przenieśli na dalszą część łodzi. Choć jego słowa były uprzejme, wyczułam w nich nie tyle prośbę co dyplomatycznie zawoalowane polecenie. Wstałam więc posłusznie, choć niechętnie, i jak tylko zrobiłam krok w kierunku rufy, nastąpił mocny przechył, i zarzuciło mną tak gwałtowanie, że gdyby nie pionowa rura od podłogi do sufitu, wokół której odruchowo owinęłam się niczym tancerka z klubu go-go, mogłoby być nieciekawie. Nieco zdziwiona takim obrotem sprawy nie miałam zamiaru wypuszczać jej już z rąk, bo bałam się, że spadnę ze schodków, które dzieliły mnie od niższego "pokładu", jednak ten sam mężczyzna, na którego polecenie wstałam - widząc, co się dzieje - wyciągnął w moim kierunku lewą rękę i dodał z otuchą choć nieco ponaglająco: "No chodź do mnie, nie bój się! Za chwilę będzie jeszcze gorzej!".  

Nie wiem, jak zwał się ten prorok, ale jego przepowiednia jak najbardziej się sprawdziła. Nie minęło bowiem pięć minut, kiedy rozpętało się piekło. Tak dla pasażerów jak i obsługi, która raz po raz uwijała się to z pustymi, to z pełnymi plastikowymi woreczkami, zmiotką i szufelką, a ja sama nie wiedziałam, czy patrzeć w prawo (gdzie szyper właśnie strząsa ze wspomnianej szufelki cudze wymiociny prosto do wody), w lewo (gdzie kobieta ma idealną minę cierpiętnicy do odgrywania roli "Mater Dolorosa"), czy też może przed siebie (gdzie inna pasażerka właśnie pozbywała się swojej kwaśnej treści żołądkowej)... Dosłownie kilka sekund wcześniej usłyszała pytanie naszego skippera: "Are you OK?" Swoją odpowiedź "Nooooo" kończyła już z głową schowaną w worku foliowym, który chwilę wcześniej dostała od niego, wydając z siebie jakże charakterystyczne odgłosy. 

Te wszystkie scenki rozgrywające się przed naszymi oczami były tak absurdalne, że wprost nie potrafiliśmy przestać się śmiać. Połówek wreszcie się rozpogodził i po raz pierwszy tego dnia zaczął uśmiechać od ucha do ucha, żartując sobie, że czuje się jak na rollercoasterze i walczy ze sobą, żeby z radości nie wyrzucać w górę rąk i nie wrzeszczeć "oh yeah!". Niewątpliwie wyszła z nas nasza wredna natura, bo kiedy wszyscy dogorywali, my mieliśmy niezły ubaw i tylko resztka przyzwoitości nakazywała nam śmiać się najciszej jak to możliwe. Przyznam jednak szczerze, że nie mam pojęcia, czy byłabym takim samym kozakiem, gdyby nie to, że tego dnia akurat nic nie jadłam i nie piłam od kilkunastu godzin, zatem miałam całkowicie pusty żołądek.  


Jak się okazało niedługo później - to nie był koniec atrakcji, jakie czekały na nas tego dnia. Okazało się bowiem, że Happy Hooker nie dowiozła nas do punktu, z którego wypłynęliśmy, czyli do portu w Doolin...








____
* Są w Irlandii takie miejsca jak mauzoleum w Monivea Woods (hrabstwo Galway) lub megalityczny grobowiec Fourknocks (hrabstwo Meath), do których turyści sami mogą wejść po uprzednim otrzymaniu klucza. Myślałam, że z chatką Synge'a będzie podobnie...