środa, 14 grudnia 2022

Hu hu ha, nasza zima zła!

Z kroniki domorosłego skryby (ręce do góry - kto tęsknił za meteorologicznymi doniesieniami?):

Irlandię nawiedziła epoka lodowcowa. Po ulicach co prawda nie przechadzają się lisy polarne, renifery ani mamuty, ale w razie konieczności spokojnie mogę robić za tego ostatniego, bo z taką samą gracją się poruszam. 


Zamiast przemieszczać się swoim zwyczajowym chodem, stawiam ostrożnie stopy, jakbym poruszała się po polu minowym. Wielce podejrzliwa, przygarbiona i cała okutana na czarno niczym szpieg z Krainy Deszczowców. I mrucząca pod nosem: "karamba!"


Mróz bezlitośnie szczypie w policzki jak dawno niewidziana ciocia na imieninach: "a ti, ti, bobasku!" (błogosławieni ci, którym dane było tego nie zaznać). 

 

W efekcie nawet po pięciominutowym spacerze mam czerwone policzki jak pensjonarka przyłapana z rączkami pod kołderką. 


Ale to jeszcze nic. Najgorsze są te wredne i zdradliwe, małe irlandzkie dróżki, po których to nikt nie jeździ, nikt nie spaceruje, na które nie zajrzy nawet pies z kulawą nogą. Zapomniane przez samego Boga. Tam to powinni, jak przed piekłem Dantego, wieszać wielki transparent: "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją!". 


Małe to i niepozorne, ale w taką pogodę, jaką teraz mamy, przy -7 stopniach, zamienia się w bezlitosną pułapkę świecąca się jak psu... Jak glaca Kojaka (ale o tym dowiadujesz się tak jakby za późno). 


Jedziesz sobie spokojnie, nie przeczuwając niczego złego, bo w końcu masz zimowe opony i co złego może się stać (słynne ostatnie słowa), a za chwilę wywijasz piruety, na widok których przystaje sam Kubica i mówi: o kurła, jak ty to zrobiłeś?! Szacun! Też tak chce! 

 

Właśnie - opony zimowe. Po dwukrotnym epizodzie z piruetami (pozdrawiam świadka, któremu dostarczyliśmy dziś rozrywki pokroju "Szybcy i wściekli: Tokio drift") zaczynam obawiać się, że to tylko pic na wodę, fotomontaż. Jeszcze jednego się obawiam - że do trzech razy sztuka. 

 

A tak w ogóle, to nie mogę się napatrzeć na ten zimowy krajobraz. Tak długo na to czekałam! Pejzaże, które jeszcze do niedawna wydawały mi się doskonale znajome jak własna kieszeń, do znudzenia "opatrzone", teraz - kiedy są pokryte cienką białą warstwą - nagle nabierają zupełnie innego wymiaru. 


Co rusz przystaję w pracy przy panoramicznych oknach i śmieję się jak głupi do sera. Stali bywalcy i starzy wyjadacze z Aspen pewnie wyśmialiby ten mój "winter wonderland", ale mnie cieszy nawet jego namiastka. 


Jaka szkoda tylko, że ta nasza zima nieco się pospieszyła - wszystko bowiem wskazuje na to, że to jej ostatnie podrygi. Ponoć w sobotę epoka lodowcowa się zakończy i nastanie pora deszczowa.