wtorek, 16 września 2014

Ukotowani

Zawsze chciałam mieć konia. Odkąd pamiętam, od maleńkości. Właściwie to nie potrafię wyjaśnić, dlaczego akurat konia a nie na przykład krowę, jeża albo żyrafę. Może dlatego, że to czego nie mamy często wydaje nam się atrakcyjniejsze od tego, co już posiadamy? A może odpowiedzią na to pytanie jest zwyczajne i uniwersalne: BO TAK?


Jako wieśniaczka pełną gębą, prawie jak Mowgli wychowana wśród zwierząt, w zasadzie od zawsze miałam nieograniczony dostęp do dziadkowych krów, cielaków, królików, świń, kotów i psów. Ale nie do końca do koni. Koń to był dla mnie „rarytas”. Coś, co tylko czasami miałam na wyciągnięcie ręki.


Miło wspominam wizyty u wujka Franka. Prawie każdą z nich spędzałam głównie w… stajni. Rodzice w domu, a ja w oborze. Nie za karę, lecz z własnej woli. Bo w stajni znajdował się wujkowy Kasztan. Duży, mocny i potężny, a do tego przyjazny dzieciom. Nie mogłam nie przypominać mu, jak - pomimo swoich gabarytów - pięknym jest zwierzęciem z klasą.


Ale do czego zmierzam? Do tego, że w końcu los wysłuchał moich próśb i zesłał mi… kota. Oj tam, oj tam. Kot-koń, wielka mi tam różnica. Przecież jedno i drugie ma trzy litery i zaczyna się na k. Tylko naprawdę czepialska osoba ze smutnym lajfem robiłaby z tego jakiś problem. Przecież dostałam to, czego chciałam. Że nie do końca? Sama jestem sobie winna – pewnie niewyraźnie mówiłam czego, sobie życzyłam.


Ten Na Górze nakazuje, by utrudzonego wędrownika przyjąć pod dach, zapewnić mu strawę i gościnę. Nie mogłam zatem obojętnie potraktować czworonożnego gościa, który pewnego zimowego dnia pojawił się na naszym parkingu. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, żeby go zignorować, to naprawdę trzeba by było być oziębłym draniem, albo przynajmniej głuchym jak pień. Musicie bowiem wiedzieć, że wyjątkowo głośny to był sierściuch i zrozumiałym było, że albo się zgubił, albo ktoś mu w tym pomógł, albo zwyczajnie jest głodny.


Przygarnęli go zatem naiwniacy, nakarmili, wygłaskali, w kocu ułożyli, do którego to zresztą kocię wyjątkowo lgnęło, jakby widząc w nim futro przedwcześnie utraconej matki. I tę czynność naiwniacy powtarzali przez kolejne dni i tygodnie. W międzyczasie zaś kocie na tyle wydoroślało, albo przynajmniej dojrzało, że niepostrzeżenie zdążyło przejść w stan błogosławiony. Rad nierad trzeba było zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów. Nie mieliśmy tu bowiem do czynienia z niepokalanym poczęciem, bo winowajca był nam doskonale znany i yyyy… tak jakby dzielił z nami ten sam dom. Nie było nad czym się rozwodzić – ciężarna kotka zostaje z nami. To, co sobie oswoiłeś, jest twoje.


Jak na czarownicę przystało, miałam w Polsce dwa czarne kocury, ale no właśnie - to były kocury, a nie kotki.  Ciche, spokojne, bezproblemowe. Tymczasem zaś przyszło mi dzielić dom z drugą babą. I nieważne, że z kudłatą i czworonożną. Ważne że z babą. A te jak wiadomo, mają swoje humory, swoje fochy, swoje widzimisię. I ktoś to tolerować musi. Ktoś te miauki, kocie narzekania i zawodzenia słuchać musi. A jeśli myślicie, że tylko kobiety w ciąży napędzane są hormonami i mają swoje zachcianki, to się mylicie. Grubo. Kotki też je mają. Nasza nagle zrobiła się straszną przylepą. Tak, jak nigdy wcześniej jakoś specjalnie nie zabiegała o nasz dotyk, tak w ciąży nagle jej się to odmieniło. Gdyby tylko znalazła takiego łosia, który by się na to zgodził, kazałaby się głaskać przez jakieś 20h na dobę. Mogłam zapomnieć o czytaniu w pozycji siedzącej i o uzupełnianiu terminarza. Bo za każdym razem, gdy tylko usiadłam na łóżku i wyciągnęłam książkę lub notes, dwie sekundy później miałam już na kolanach kotkę.


Jeśli myślicie, że koty to cholerni egoiści, to tak – macie rację. Liczy się tylko kocia przyjemność. Nic więcej. Założę się, że gdyby akurat miało miejsce trzęsienie ziemi, a ja w pośpiechu rzuciłabym się w stronę wyjścia, moja kotka spojrzałaby na mnie z morderczym wyrzutem i gdyby tylko umiała mówić, wysyczałaby: Really?! Naprawdę jest coś ważniejszego niż moja porcja pieszczot?!


Jeszcze niedawno nie miałam żadnego kota. Dziś mam jednego dorosłego osobnika i kilka małych gangsterów. I muszę powiedzieć, że „kocierzyństwo” to świetna sprawa. Chociaż są takie momenty, kiedy mam ochotę poukręcać kociakom główki [szczególnie wtedy, kiedy w moje ciało wbijają się pazurki-igiełki], to jednak zdecydowanie częściej cieszę się, że dostałam od losu spóźniony prezent urodzinowy w postaci małej, głośnej i wystraszonej kotki. A kilka miesięcy później kolejny prezent. Tym razem imieninowy i to nie jeden, a nawet kilka.


Morał dzisiejszej historii jest taki: narzekasz na nudę? Spraw sobie kota. A najlepiej kilka kociąt. Zapomnisz co to nuda, cichy, czysty i spokojny dom.



najlepszy przysmak: lampka nocna


najlepsza zabawka: płatki kosmetyczne


wiewiórkot


codzienny przegląd Fak(o)tów


co złego, to nie my!


jaki znowu papier toaletowy? Ja tu przed chwilą pokonałem mumię!