Miasteczko, przez które przejeżdżaliśmy, było takie jak wiele innych szwajcarskich miast, które wcześniej widziałam: urocze, klimatyczne, czyste. A mimo to ciężko było mi zatrzymać wzrok na mijanych domach i ulicach dłużej niż pięć sekund. Niczym zahipnotyzowana wpatrywałam się w obiekt przede mną i gdyby nie przytomność umysłu, objawiająca się wyciągnięciem aparatu i zrobieniem kilku zdjęć, faktycznie można by było pomyśleć, że zostałam poddana hipnozie.
Moją uwagę skradł zamek, zanim jeszcze wjechaliśmy do miasta. Nad równiną rozciągającą się przed naszymi oczami, na wysokim wzgórzu obficie porośniętym drzewami wyrastał Château de Gruyères, majestatyczny zamek. Jakby to nie było wystarczająco pięknym obrazem, za twierdzą dominowały Alpy Fryburskie: z imponującym Le Moléson w tle, osiągającym nieco ponad 2 000 metrów, ze szczytami uroczo przyprószonymi śniegiem. Groźne, a jednocześnie powabne.
Po znalezieniu cudem miejsca na parkingu wolnym krokiem wspinałam się na obiecująco zapowiadające się wzgórze. Nie obyło się bez krótkich przystanków. Grzechem byłoby pokonanie tego odcinka bez chociażby jednej minuty poświęconej próbie utrwalenia w pamięci oglądanego cudu natury. Czułam niemalże, jak mój mózg osiąga niebezpiecznie wysoką temperaturę. Nie chciało mi się wierzyć, że jest to wynik gorącego, popołudniowego powietrza. Bardziej skłonna byłam uwierzyć, że to efekt wzmożonej pracy mojego mózgu, który z nadmiaru emocji najwyraźniej nie wiedział, co powinien kodować: barwy, zapachy, melodyczne dźwięki czy euforyczne wrażenia.
Po przyglądnięciu się czarnym, wystrzyżonym owcom z dość dużymi dzwonkami uwiązanymi u szyi, znów ślepo podążyłam w kierunku bramy. To, czy był to naturalny odruch, czy też może reakcja na czarodziejską melodię wydobywającą się z zaczarowanych owczych dzwonków, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia.
Tablica umieszczona przed wejściem obiecywała przechodniom wspaniałe wrażenia. Zamek miał zabrać turystów na bajeczną przygodę. Jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało, przeczytane słowa okazały się być tak prawdziwe, jak prażące słońce i wszystko, co mnie otaczało. A niech mnie kule biją! – powiedziałam sama do siebie wchodząc na wybrukowany, przepiękny plac, a w melodii zdania zapewne dało się wyłapać diminuendo. Końcowe słowa wypowiedziane były niemalże szeptem, jakby na znak pamięci o maminych przestrogach: „uważaj na to, co mówisz, bo jak wypowiesz słowa w złą godzinę, to się spełnią!” A powiedzmy sobie szczerze, ostatnią czynnością, o której wtedy marzyłam, było padnięcie trupem.
Choć to, co widziałam, wyglądało jak wycinek raju, nie musiałam się szczypać, ani wykonywać innych równie przyjemnych zabiegów, by wiedzieć, że nie śnię. Nie dałam się zwieść pozorom niezwykle skutecznie malującym świat iluzji. W moich marzeniach sennych nie byłoby tu tylu ludzi. Proste. Poza tym wszystko inne byłoby dokładnie takie samo.
Egoistyczną postawą byłoby wykazywanie chęci posiadania tego miejsca tylko dla siebie. Każdy z obecnych miał takie samo prawo jak ja, by tu przebywać. I prawdę powiedziawszy nie dziwiłam się, że ci wszyscy turyści przybyli właśnie tutaj. Dlaczego mieliby nudzić się, siedzieć za biurkiem, użerać się z klientami, oglądać swoje cztery ściany, jeśli mogli być w tym nieskazitelnie czystym miejscu przywodzącym na myśl skansen – coś, co jest nierzeczywiste.
Fascynujące było to miasteczko z zamkiem schowane przed przypadkowymi ludźmi na wzgórzu liczącym ponad 800 metrów wysokości. Wszystko było tu idealne i dlatego jawiło się jako nierzeczywisty mikrokosmos. Naturalnym odruchem było pragnienie spędzenia tu jak najwięcej czasu. W moim odczuciu każda wypieszczona kamienica wymagała odpowiedniej ilości czasu i należytych wyrazów uznania, ale jedno spojrzenie na zegarek wystarczyło mi, by wyciągnąć jakże przytomny wniosek. Zamkowe bramy zamykały się za jakąś godzinę, więc miałam do wyboru: stać i aż do znudzenia zawodzić, jak tu obrzydliwie pięknie [oksymoron użyty z pełną świadomością], albo wreszcie wysupłać z sakiewki prawie 10 franków szwajcarskich będących przepustką do zamkowych komnat. Zrobiłam to pierwsze – just kidding!
W herbie Gruyères znajduje się żuraw, bo jak głosi legenda, założyciel miasta Gruerius złapał tego ptaka i najwyraźniej czując się jego panem i władcą postanowił wykorzystać wizerunek swego niewolnika do własnych celów. Upływ czasu przerzucał twierdzę z rąk do rąk, co ostatecznie dało imponujący wynik: od XI-XVI wieku zamek należał do dziewiętnastu hrabiów. W XIX wieku twierdzę odremontowali nowi właściciele, a w XX utworzono tu muzeum, w którym dziś możemy m.in. zobaczyć, jak wyglądały zamkowe wnętrza w minionych wiekach. Oprócz zabytkowych mebli, tapiserii i fresków w zamku można obejrzeć także wystawy czasowe.
Takawira Tuckson Muvezwa, współczesny rzeźbiarz z Afryki, pewnie nie może pochwalić się światową sławą, ale niesamowitej wyobraźni chyba nikt nie jest w stanie mu odmówić. Na dziedzińcu i wewnątrz zamkowych komnat znajdowało się ponad sto rzeźb tego artysty. Może ciężko byłoby je wcisnąć w ramy klasycznego piękna, ale dla mnie były niesamowicie oryginalne i przede wszystkim ciekawe. Intrygowały. Tuckson jest artystą „ekologicznym”, tworzącym w oparciu o recykling. To, co ludzie powszechnie nazywają żelastwem i złomem, on zamienia w małe dzieła współczesnej sztuki.
"Lądujący ptak" Tucksona
Z bardziej ekscytujących eksponatów, już nie związanych z osobą wyżej wspomnianego artysty, należy wymienić umieszczoną w gablocie zmumifikowaną rękę. Dłoń uchowała się przed zgubnym wpływem czasu, ale obrosła za to w niezliczoną ilość legend. Mrocznych, krwawych, pobudzających wyobraźnię. Według jednych odcięta dłoń trafiła tu aż z ziemi świętej. „Łup” nabyty w czasie pierwszej krucjaty miał pełnić rolę talizmanu bądź relikwii. Jest też wersja mówiąca o tym, że to dłoń nieszczęśnicy, którą posądzono o zabawianie się rzemiosłem czarownic, a następnie spalono. Wg innej legendy to męska dłoń, a dokładniej mówiąc należąca do złodziejaszka przyłapanego na gorącym uczynku.
Wyniki badań naukowych ukazały zdecydowanie mniej mroczną i sensacyjną hipotezę. Wszystko wskazuje na to, że jest to prawa dłoń mumii egipskiej, należąca najprawdopodobniej do dorosłego osobnika męskiego o wysokiej randze w społeczeństwie. Pod koniec średniowiecza narodził się kult zmumifikowanych ciał. Mumie postrzegano za obiekty mające dobroczynne właściwości. Szczególnie w swej sproszkowanej wersji. Tak sporządzono lekarstwo miało być remedium na wiele chorób, a takie przekonania istniały i miały się całkiem dobrze jeszcze w XVIII wieku. Możliwe, że to właśnie w tym okresie tajemnicza, zmumifikowana dłoń trafiła do tego uroczego, szwajcarskiego zamku.
Wiem. Nadmiar ochów i achów budzi podejrzenia. Jeśli ktoś coś nadgorliwie zachwala, to pewnie znaczy, że to coś jest do niczego – ilu z Was prezentuje taki tok myślenia? Jednak nawet gdybyście poddali mnie najbardziej wyrafinowanym torturom, nie potrafiłabym wymienić nawet dwóch wad Château de Gruyères. Poddana próbie ognia, połamana na kole, umęczona przez żelazną dziewicę być może w końcu wyznałabym, że bilet był nieco za drogi, a w zamku było za dużo ludzi, po czym wydałabym ostatnie tchnienie... wiedząc, że to i tak jest kłamstwo. Bo dzięki temu, że do zamknięcia zamku pozostała godzina, w jego obszernym wnętrzu wcale nie było tłumów.