„Islandzkie zabawki” Mirosława Gabrysia to pierwszy z książkowych prezentów, które dostałam pod choinkę od niezwykle szczodrego Mikołaja. Długo rozmyślałam, po który najpierw sięgnąć, bo tematyka była różnorodna, a wybór naprawdę trudny. Ostatecznie zdecydowałam się na tę niewielką gabarytowo książkę, bo Islandia od dawna znajduje się na mojej liście krajów, które chciałabym zobaczyć.
Z informacji zawartych na tyle okładki można wyczytać, że „Islandzkie zabawki” to relacja z trzech lat życia na wyspie, a także alternatywny przewodnik pisany z perspektywy pubów i klubów muzycznych. To portret Islandczyków i swoista kronika polskiego najazdu na wyspę.
Dla mnie to jednak bardziej portret samego autora, bo w miarę przewijania kartek coraz więcej rzeczy dowiadywałam się o Gabrysiu, jego upodobaniach muzycznych niż samej Islandii. Nie powiedziałabym zatem, że jest to przewodnik, bardziej zbiór ciekawostek, lub pamiętnik, w którym znajdują się różnego rodzaju zapiski. Taki też jest podtytuł: Zapiski z wyspy wulkanów.
Kiedy czytałam informacje, które Gabryś zamieścił o sobie na okładce [„listonosz, przemytnik wódki i papierosów, pracownik McDonald’s, dziennikarz, praczka”], pomyślałam, że to będzie fajna lektura, bo autor ma do siebie dystans i poczucie humoru. Po kilkudziesięciu stronach wiedziałam już, że ma także zmysł obserwatorski i dar opowiadania. Gabryś używa dość niewyszukanego języka, jego nieformalnej odmiany [„kibel”, „skapowałem”, „nie muszę oglądać codziennie tych samych pysków”, „nikt nie pieprzy za uszami”…]. Można odnieść wrażenie, że się siedzi w pubie i słucha opowieści kumpla-emigranta, który właśnie wrócił z Islandii i opowiada o tym, jak tam było.
Gabryś nie robi z siebie wielkiego intelektualisty, nie kreuje się na obraz i podobieństwo wielkich mistrzów pióra. Wierzę, że jest autentyczny - taki, jak w prawdziwym życiu i że posługuje się takim językiem na co dzień. I to by było chyba tyle, jeśli chodzi o zalety autora i jego książki.
Nie podobało mi się przede wszystkim pogardliwe wypowiadanie o tubylcach, ich rzekomym zamiłowaniu do ubierania się w wieśniackim stylu, o szkaradnych Islandkach, złośliwie określanych w książce jako foki. To jest coś, co mnie zawsze strasznie irytuje w emigrantach: narzekanie na to, co nowe, inne, krytykowanie tubylców, ich urody, wyglądu i zwyczajów. Jejku, nie podoba się wam za granicą, to wracajcie do Polski! Proste. Uwierzcie, jakoś tu bez was przeżyją. My, Polacy, to chyba jednak lubimy się nurzać w martyrologii i kreować na ofiary. Jest tyle krajów na świecie. Tyle państw o przyjaznym klimacie, wysokim poziomie życia i odpowiednio zadowalających zarobkach – dlaczego Polak-maruda musi żyć w tym, który mu się nie podoba? No dlaczego? Czyżby bał się, że gdyby trafił do tego idealnego, nagle okazałoby się, że nie wie, jak żyć, bo nie ma na co narzekać?
Nie kupuję tego negatywnego portretu złych Islandczyków i brzydkich Islandek. Za bardzo przypomina mi to moją własną sytuację sprzed wyjazdu na Zieloną Wyspę. Też wtedy wmawiano mi, że Irlandczycy – a już w ogóle Irlandki – to najgorsze zło. Takie są zawistne, takie złośliwe, a wszystko to dlatego, że nie mogą strawić pięknych Polek. [Polak zawsze i wszędzie jest najmądrzejszy i najładniejszy].
Gabryś wpadł w pułapkę: tak bardzo chciał odciąć się od Polaków na wyspie, którzy już zdążyli wyrobić nam wśród Islandczyków złą markę, że „zmienił” sobie narodowość [w wielu sytuacjach podawał się za Czecha] i nawet nie zauważył, kiedy sam zaczął mieć znamiona Polaka-cwaniaka: jeżdżenie w pracy (!) i poza nią bez posiadania prawa jazdy, bez zapiętych pasów [życzę powodzenia w przypadku wypadku samochodowego i przeciążenia…]. Każdemu z nas zdarza się łamać przepisy - niech pierwszy rzuci kamień ten, komu nie zdarzyło się przekroczyć prędkości na drodze – tylko po co o tym pisać w swojej książce? Dla poklasku? Dla lansu? Trochę przypomina mi to zachowanie pewnego znajomego Polaka, dla którego nawet najbardziej obciachowe zachowanie jest powodem do dumy.
Dopisywanie sobie nadgodzin w celu wyłudzenia większej wypłaty to kolejny numer z repertuaru pana Gabrysia. I tu zabrakło mi u autora spójności. Bo jeśli faktycznie nie wyjechał dla pieniędzy, jak sugerował w książce, to po co robić takie przekręty?
Czytając „Islandzkie zabawki” miałam czasami wrażenie, że czytam o Irlandii [bardzo zmienna i kapryśna pogoda, rzadkie opady śniegu, pobłażliwa policja…]. Nie oparłam się też wrażeniu, że książkę nie napisano po to, by coś wnieść na polski rynek książkowy, lecz przede wszystkim po to, by nabić kabzę autora, a przy okazji rozliczyć się ze swoimi byłymi kolegami z pracy, sąsiadami czy też współlokatorami Polakami. Takie dwa w jednym.
Autor nie bardzo przypadł mi do gustu i nie nazwałabym go osobą, którą chciałabym kiedyś poznać, by np. wziąć od niego autograf. Mam alergię na tych, którzy krytykują ubiór i wygląd innych, nie przyjmując jednocześnie do wiadomości, że może sami nie są przy tym opoką mody i wzorem do naśladowania. Widać jedyny słuszny rodzaj ubioru to ten nie islandzki, nie wieśniacki, preferowany przez Gabrysia, koniecznie skompletowany ulubionymi glanami i granatową czernią włosów, które to autor sam sobie ścina i farbuje.
Reasumując: „Islandzkie zabawki” to generalnie smutny i nieco depresyjny obraz Polaków za granicą. To nieco ponad 200-stronnicowa książka, którą czyta się dość szybko i z której niekoniecznie dużo się wynosi. Nawet wciąga, ale przecież bagna też wciągają. Czy autor przybliżył mi Islandię? Odrobinę. Czy przekonał mnie do zapoznania się z pozostałą częścią jego twórczości? Nie [poezji nie lubię, a prozaików znam lepszych]. Jeśli polecę do Islandii, to na pewno nie będzie to jego zasługa.