Przybyła do mnie z sąsiedniej wyspy i choć bardzo ucieszyła mnie swoją obecnością, od razu odłożyłam ją na dość pokaźny stos innych książek zalegających na mojej szafce nocnej. Poleżała tam bezczynnie przez dłuższy czas. Powodów było kilka. Najpierw chciałam dokończyć to, co wcześniej zaczęłam czytać, a dopiero potem zabrać się za nią. Z mojego planu niewiele jednak wyszło, w efekcie czego Witch Light zaczęła być regularnie przeze mnie pomijana. Co mnie powstrzymywało przed sięgnięciem po nią? To, co zazwyczaj nie pozwala ludziom zrobić tego, co chcą. Strach. Zaczęłam się bać. Nie jej tematyki, nie tej wiedźmy, którą miała w tytule, bo im coś jest bardziej tajemnicze i mroczne, tym bardziej mnie intryguje i pociąga. W pewnym momencie po prostu zaczęłam się bać, że nie przypadnie mi do gustu i że nie będę mogła przez nią przebrnąć.
Akurat przechodziłam wtedy przez fazę thrillerów i kryminałów, a jej tematyka nie bardzo się wpisywała w to, co namiętnie czytałam od dobrych kilku miesięcy. Bo Witch Light, trzecia powieść Susan Fletcher, osnuta została na kanwie masakry w Glencoe – okrutnej rzezi, która miała miejsce w szkockich Highlandach w zimowy, wczesny poranek roku pańskiego 1692. Z czym zatem mamy tutaj do czynienia? Przede wszystkim z historycznym faktem – masakrą, którą okazała się być m.in. okrutnym pogwałceniem praw gościnności – i z siedemnastowieczną, młodziutką Angielką o imieniu Corrag, której dotychczasowe życie na dobrą sprawę było tylko i wyłącznie ucieczką. Ucieczką przed ciemnogrodem, przed krzywdzącą łatką wiedźmy [mamy przecież bohaterkę żyjącą w niechlubnym okresie polowań na czarownice], przed bezmyślnymi, tępymi i zazwyczaj okrutnymi żołnierzami.
Corrag jest młoda, ale nie głupia i nie niedoświadczona. Ma swój kodeks wartości, którego uparcie się trzyma i ma też talent do opowiadania. Daru oratorskiego, jak również barwnych historii z jej własnego życia mógłby jej pozazdrościć niejeden stary wyjadacz gawędziarz. Corrag ma wiele do opowiedzenia, ale niewiele czasu na to. Poznajemy ją bowiem w nieciekawych okolicznościach – dziewczyna przebywa w małej, zimnej i brudnej celi, do której trafiła oskarżona o paranie się czarną magią. Dni dziewczyny są policzone – niedługo, ku uciesze motłochu, ma zostać spalona na stosie. Jej jedyną pociechą jest czas spędzony z odwiedzającym ją Irlandczykiem, duchownym Charlesem Leslie. To właśnie wtedy dziewczyna opowiada o swoim barwnym życiu, a ksiądz z uwagą słucha. Początkowo nie robi tego dla własnej przyjemności – do więźniarki, będącej być może jedynym świadkiem masakry w Glencoe, przywiódł go jego własny interes – ale i to zmienia się z czasem.
Witch Light to magiczna książka. Nie przez jej tematykę, bo na dobrą sprawę nie jest to powieść o czarnoksięstwie, ale przez niesamowicie plastyczny i liryczny język, jakim autorka uraczyła czytelnika. Susan Fletcher ma niespotykany dar nadawania słowom ogromnej mocy. Nie na darmo autorka studiowała Creative Writing. Czytałam to, co napisała, a przed moimi oczami automatycznie wyświetlały się obrazy. Kiedy opisywała piękno przyrody, majestatyczność gór, ja to wszystko miałam przed oczami. Sekundę po przeczytaniu. I czułam się tak, jakbym faktycznie te góry widziała na żywo. Co było niestety tylko złudą, bo fragmentaryczne piękno szkockich Highlandów mogłam tylko podziwiać w filmach takich jak Braveheart czy Rob Roy. Czytając powieść Fletcher, zamarzyło mi się obejrzenie filmu zekranizowanego na podstawie Witch Light, nie wspominając o wędrówkach w tych niesamowitych górach.
Witch Light ukazała się pod różnymi tytułami - Corrag i The Highland Witch – ale zebrała przeważnie takie same, pozytywne opinie. Z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Wśród czterdziestu książek, które przeczytałam w tym roku, ta była jedną z ciekawszych. Nie łatwo trafić na ciekawą książkę, o czym przekonałam się wkrótce po przeczytaniu Witch Light i sięgnięciu po niesłychanie nudną All He Ever Wanted Anity Shreve [dotrwał ktoś do końca? Warto się męczyć?]. Powieść Fletcher przeczytałam w dwa dni, a jej lektura była daleka od tego, czego się obawiałam – od męczarni. Żałuję tylko, że nie wypisałam sobie tych fragmentów, które wprawiły mnie w chwilę zadumy. Niestety nie zawsze czytałam ją w sprzyjających warunkach, z długopisem i kartką pod ręką.
Za interesującą i piękną książkę, za relaks, który mi przyniosła, dziękuję blogowej koleżance znanej jako Una Invitada.