Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kanton Vaud. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kanton Vaud. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 maja 2013

Szwajcaria, odcinek 4: Aigle - Another Day In Paradise


Zamek Aigle zobaczyłam najpierw na zdjęciu w Internecie. Zaledwie pięć sekund wystarczyło mi, bym zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Było to uczucie tak gwałtowne, że zawładnęły mną intensywne i dość prymitywne pragnienia, które przełożyły się na dziecinną postawę: ja chcę i już! Nie dbałam o to, jak tam dotrę i ile będzie kosztować bilet wstępu. Dlatego jakiś czas później miałam już zarezerwowany nocleg w hotelu w samym sercu Aigle.




Do hotelu przybyliśmy pod wieczór. Mały pokoik, w którym znajdowała się recepcja, mieścił wszystko poza właścicielem tego przybytku. Kartka przy ladzie podpowiadała za to, że w takiej sytuacji nie ma powodu do paniki: oddychamy głęboko, wykręcamy podany numer i chwilkę czekamy na pojawienie się recepcjonisty. Opadłam na najbliższe siedzenie, a Połówek w tym czasie pełnił wartę przy ladzie. I to właśnie jemu przypadło zadanie zameldowania nas, kiedy w pokoju wreszcie pojawił się mężczyzna w średnim wieku.




Nie pamiętam, gdzie błądziły moje myśli, kiedy nagle usłyszałam fragment ich rozmowy: cinq... étage... numéro... Pamiętam za to, że pomyślałam sobie: ale numer, on mówi do niego po francusku! W ułamku sekundy poderwałam się na nogi, by niczym zjawa, zmaterializować się tuż obok mojego towarzysza. Połówek zadający pytania po angielsku, otrzymywał odpowiedzi po francusku z mikroskopijną domieszką języka Shakespeare’a. Choć sytuacja była nieco komiczna, wymagała interwencji. Kilka minut później właściciel z widoczną wdzięcznością jowialnie poklepał mnie po ramieniu, dodając Merci, madame i wyznając, że po angielsku – jak było napisane na stronie w sieci - to właściwie tylko jego żona mówi.




Po rozgoszczeniu się w pokojowym hotelu wyruszyliśmy na wieczorny rekonesans. Aigle, miasto noszące nazwę orła – nieustraszonego ptaka, który słynie z siły, szlachetności i urody – okazało się być uroczym miasteczkiem, którego bezsprzecznie największym atutem jest malownicza lokalizacja.




Bursztynowe promienie zachodzącego słońca przyjemnie oświetlały niewielkie domki usytuowane u podnóża majestatycznych Alp Wodezyjskich. To był wspaniały kontrast: bujna, zielona roślinność pokrywająca wzgórza, ciepłe odcienie budynków i surowa biel szczytów dobitnie świadcząca o tym, że tuż obok jest inna, górska rzeczywistość – już nie tak łaskawa i hojnie obnażająca to, co ma najlepszego. Tam trzeba było włożyć sporo wysiłku, by podziwiać świat z górskiej perspektywy. Tu wystarczyło przejść się czyściutkimi, uroczymi uliczkami wijącymi się wokół domów o przyjemnych elewacjach, kolorowych okiennicach i licznych donicach z bujnymi pelargoniami.




Spacer udowodnił mi to, co wiedziałam już od dawna – w prostocie tkwi piękno.  Architektura Aigle jest dość prosta: pozbawiona niepotrzebnych zdobników i bombastycznych elementów. Jest po prostu taka, jaka powinna być, by nie kolidować z wszechobecnym naturalnym pięknem.




Urzekły mnie tu brukowane place, wszędobylskie fontanny i małe domy. Nade wszystko oszołomiło mnie piękno winnic. Bo Aigle wydaje się być właśnie takim bajkowym, klimatycznym miasteczkiem, które żyje tylko po to, by uprawiać winorośl. Czyste uliczki ciągnące się wśród domów, knajpek i starannie wypielęgnowanych ogrodów ostatecznie zaprowadziły mnie do mojego celu – zamku. I choć wiedziałam, że o tej porze dnia będzie zamknięty, chciałam tam być jeszcze tego wieczoru. Do hotelu wróciliśmy po spacerze w ścisłym centrum, gdzie nie tylko natrafiliśmy na większe skupiska ludzi, ale także nabyliśmy średnio udane i niezbyt zdrowe kebaby.




Na długo wyczekiwane zwiedzanie zamku musieliśmy poczekać do drugiego dnia pobytu. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Bo to, co miałam okazję oglądać, wyglądało dużo lepiej niż to, co widziałam na wspomnianych zdjęciach w sieci. Słońce cudnie prażyło, a niebo pławiło się w intensywnym błękicie. Jeśli dodamy do tego uroczą okolicę i brak tłumów – pomimo lata – otrzymamy wprost idylliczną scenerię.




W tamtym czasie w mojej głowie kilkukrotnie pojawiały się myśli typu: „a może by zamieszkać w Szwajcarii?” i miało to miejsce m.in. w Aigle. Miasteczko mamiło mnie i wodziło za nos. Kusiło i przyciągało do siebie. Tylko czy to wszystko – niczym śpiew mitologicznych syren wabiących marynarzy -  nie było podszyte złośliwością i chęcią mojej zguby?




Trzynastowieczny zamek Aigle jest bez wątpienia ogromnym atutem miasta. Położony u górskich stóp w samym  środku winnic, tworzy niesamowicie malowniczy obraz. Gdybym była wyjątkowo uzdolniona plastycznie, przeniosłabym jego piękno na płótno za pomocą farb lub chociażby ołówka. Takie widoki po prostu chce się pamiętać. Jak najdłużej.





Wiele lat musiało upłynąć i wiele przeróbek trzeba było dokonać, by osiągnąć obecną, perfekcyjną sylwetkę zamku, ale każda z nich wydaje się być jak najbardziej uzasadniona. Po latach burzliwej przeszłości zamek doczekał się dużo bardziej spokojnych czasów. Już nie jest postrachem więźniów, ani siedzibą możnych. Od 1976 roku mieści się w nim Muzeum Winorośli i Wina.




Twierdza naprawdę umiejętnie przenosi zwiedzających w inny świat. Muzea nie zawsze do mnie przemawiają. Generalnie wolę spędzać czas na świeżym powietrzu, niż w środku czterech ścian wodząc wzrokiem od jednego nudnego eksponatu do drugiego – jeszcze nudniejszego. Taka sytuacja nie miała tu miejsca. Muzeum w ciekawy sposób dokumentuje zanikające tradycje produkcji wina: krok po kroku objaśnia wszystkie czynności, pokazuje wszystko to, co wiąże się z tym trunkiem.



jest wino, jest impreza!



stanowisko do "sztachania się"



Najpierw poczułam się zrelaksowana i przepełniona energią – to zasługa ciekawego filmiku informacyjnego, który zamiast zanudzać nadmiarem wiadomości po prostu pokazywał to, co kanton Vaud ma najlepsze. Piękne pejzaże umiejętnie korespondowały z nastrojową muzyką. Potem przyszła pora na śmiech, a to z kolei była zasługa interaktywnej ekspozycji objawiającej tajniki produkcji wina.



nie jęcz, synek, tatuś zaraz ci poleje!




ale maska!


Był gabinet osobliwości, ogromne beczki, kolekcje butelek i korków. A do tego imponujące widoki, szereg schodków, mnóstwo kluczenia wąskimi korytarzami, wyglądania przez niewielkie okna i wdychania poszczególnych bukietów zapachowych obecnych w różnych winach, co okazało się naprawdę ciekawym doświadczeniem.




Przyjemnie było nie tylko zwiedzać, ale przede wszystkim zatopić się w świecie winorośli otaczających zamek. Wyobrazić sobie, że te zamkowe włości należą do nas i że tam na tej sąsiedniej górze, gdzie na hollywoodzki wzór umieszczono wielki napis Aigle – Leysin, żyją królowie świata, którzy mają piękne widoki, ale nie mają pojęcia, jak wygląda życie na dole. Nie wiedzieć czemu, bardzo pasowały mi tu powyższe słowa piosenki Les Rois du Monde pochodzącej z francuskiego musicalu Roméo et Juliette.




ten gość na pewno nie świeci oczami ;)