Jeśli
prawdą jest, że na wszystko musi przyjść odpowiednia pora, to nie pozostaje mi
nic innego tylko głęboka wiara w to, że ponad trzy lata temu pora była
wyjątkowo nieodpowiednia. To właśnie wtedy po raz pierwszy zarezerwowałam
nocleg w Portmagee, by ostatniego dnia roku spełnić swoje marzenie i tuż przed
północą udać się na tamtejszą paradę.
Paradę
nie byle jaką, wypadałoby dodać. Nie określiłabym siebie jako wielkiej
miłośniczki pochodów, ale gdy tylko dowiedziałam się o paradzie z Portmagee, od
razu zapragnęłam wziąć w niej udział. Wydała mi się szalenie interesującym
wydarzeniem. Czymś nietypowym, oryginalnym i... romantycznym (przyznaję to z
rumieńcami wstydu)! Mało bowiem instrumentów muzycznych potrafi mnie
doprowadzić do takiego ekstatycznego stanu jak irlandzkie dudy, uilleann pipes,
zwłaszcza te znajdujące się w rękach wirtuoza, jakim niewątpliwie jest Davy Spillane. Mojego guru, Davy'ego, na paradzie miało nie być, ale już inni
kobziarze - tak, bo to właśnie oni ją otwierają.
Parada
w Portmagee jest o tyle ciekawa, że jej korzenie nie dość, iż sięgają prawie
trzystu lat wstecz, to do tego są jeszcze zagraniczne, a konkretnie francuskie.
To tu w XVIII wieku, do tej - jakże uroczej i spokojnej! - osady rybackiej,
przybył statek pod francuską banderą. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego -
nie on pierwszy i nie ostatni! - gdyby nie to, co zrobiła jego załoga w
sylwestrową noc. A mianowicie zrobiła niezłe show dla miejscowych, urządzając
sobie pochód, w którym symboliczny stary rok ginie i robi miejsce dla tego
nowego. Całkiem niespodziewanie zatem zaszczepiła w tubylcach chęć kultywowania
tego obcego dla nich zwyczaju.
Irlandczycy
ze swoją charakterystyczną otwartością i chęcią dobrej zabawy zaadoptowali nowy
zwyczaj, "uczynili go swoim" i na tyle atrakcyjnym produktem
"eksportowym", że w obecnych czasach wcale nie brakuje chętnych,
którzy przybywają tu w sylwestrową noc specjalnie po to, by zobaczyć tę paradę
na własne oczy i poczuć jej atmosferę. Taką osobą byłam właśnie ja. Bo choć
trzy lata temu zmuszona byłam anulować wyjazd, przez co nie wzięłam w paradzie
udziału, to jednak nigdy o niej nie zapomniałam. Tymczasowo tylko odłożyłam ten
plan na półkę z napisem "innym razem".
Rzadko
- zdecydowanie za rzadko! - mam momenty, w których wykazuję się taką
stanowczością i determinacją, jaką zademonstrowałam w czasie drugiego podejścia
do sylwestrowego wyjazdu do Portmagee. Już na początku września, kiedy
dokonywałam rezerwacji noclegu, wiedziałam, że tym razem nikomu i niczemu nie
dam się odwieść od realizacji tego pomysłu. Przyznam, że łatwo nie było, bo im
bliżej było wyjazdu, na tym więcej prób byłam wystawiana i bezlitośnie kuszona
niczym Jezus na pustyni (w tym między innymi przez koncert Walking On Cars,
który odbywał się w tym samym czasie w Dublinie).
Nie
uległam, nie poddałam się i nie zrezygnowałam, dlatego też, jadąc do Portmagee,
miałam jak najbardziej uzasadnione powody do satysfakcji i zadowolenia. Miałam
też momenty melancholii na widok porozrzucanych po okolicy domów wypełnionych ciepłym
bursztynowym światłem, ale grudzień już ma to do siebie, że - jak żaden inny
miesiąc - potrafi skutecznie zaprowadzić człowieka do wrót raju albo do samego
przedsionka piekła.
Nie
wiem, jak byłoby te trzy lata temu, gdyby mój wyjazd doszedł wtedy do skutku.
Nie mogę tego wiedzieć. Jednak te 36 miesięcy później było niemal idealnie i to
praktycznie pod każdym względem. Gdybym była bardziej uduchowiona,
uwierzyłabym, że los robi wszystko, by wynagrodzić mi te trzy lata oczekiwania
- i to w dodatku z nawiązką. Chcesz ładnej pogody? Nie ma problemu! Pstryk! Oto
przyjemna, łagodna grudniowa temperatura. Ponad 10 stopni, bezwietrznie,
bezdeszczowo, sucho. Coś jeszcze? Ach, prawda, zatęskniło ci się za ciepłem
domowego ogniska, za uśmiechem bliskiej osoby, która widzi cię w progu drzwi,
od razu uśmiecha, mówi: "o, jesteś!" i bierze w ramiona? Mówisz,
masz: nie jest to co prawda nikt ukochany, ale w tym momencie najbardziej
podobny do kogoś takiego. A żeby ci wynagrodzić brak precyzji w realizacji tego
pragnienia (a sama wiesz, że nie było to takie hop-siup!), to masz tu
przyjacielskich duszków w postaci gospodyni i jej sympatycznego kociaka, który
sprawi, że choć trochę poczujesz się jak w domu.
I
tak właśnie się czułam, kiedy przyjacielsko przywitała mnie gospodyni i
oprowadziła po włościach swojej posiadłości - dom był stosunkowo nieduży, ale
ciepły i nastrojowo oświetlony lampkami, przez co całość sprawiała niesamowicie
przytulne wrażenie. A jakby tego było mało, na stole czekał już poczęstunek -
talerz łakoci, do tego przekąski: miseczka prażonych orzechów, paczka popcornu
i chipsów, czekoladowe cukierki... I choć niewiele z tych rzeczy dopuszczałam
do swojego jadłospisu, nie mogłam nie docenić gestu, a gospodyni chyba nic
więcej nie mogła już zrobić, bym poczuła się bardziej ugoszczona. Tego właśnie
potrzebowałam!
Portmagee,
które kilka godzin wcześniej wyglądało na najbardziej osamotnioną osadę świata,
przed północą nie przypominało jej nawet w najmniejszym stopniu. Małe i ciasne
uliczki oraz zakątki pękały w szwach od zaparkowanych pojazdów, a drogą i
chodnikami sunęła żywa ludzka masa, wraz z nią ja. Podekscytowana i
rozentuzjazmowana. Przez moment nawet poczułam się częścią tej społeczności, bo
już nie tylko biernie przyglądałam się kolejnym powitaniom sąsiadów i
znajomych, ale sama ze zdziwieniem witałam się z moją gospodynią, na którą
natrafiłam, zmierzając do centrum wioski.
Żałuję
tylko, że nie wyszłam z domu nieco wcześniej, bo pierwsze dźwięki dud
rozbrzmiały, zanim udało mi się znaleźć najdogodniejsze miejsce obserwacyjne.
Chwilę później pochód zbliżał się już do końca swojej trasy, bo osada jest
maleńka, zatem przemierzenie jej z jednego krańca na drugi zajmuje zaledwie
parę minut. Szczęśliwie jednak po dotarciu do mety, zawrócił i udał się w
kierunku startu, dając takim gapom jak ja ponowną szansę dokładniejszego
przyjrzenia się paradzie.
Co
tu dużo mówić - był to widok, który skutecznie rozgrzewał moje serce: pod
osłoną nocy maszerowali muzycy, wysyłając w eter magiczne dźwięki wydobywające
się z dud, za nimi wlókł się pomarszczony, ledwo zipiący staruszek symbolizujący
stary rok, a za nim cała reszta - ludzie z kuflami piwa i kieliszkami wina, jeszcze do niedawna bawiący
się w pobliskich pubach.
Nie
mogłabym zapomnieć tutaj o mężczyznach niosących pochodnie, z których buchał
ogień i emitował przyjemne ciepło na wszystkich tych, którzy akurat znaleźli
się w ich pobliżu. To właśnie oni eskortowali pochód i nadawali mu
klimatycznego, romantycznego charakteru.
Ja
zaś uświadomiłam sobie coś, co dalekie było od romantyzmu - mam więcej z
neandertalczyka, niż bym chciała. Nie tylko neandertalski fenotyp: urodę,
wzrost, kolor oczu i włosów, ale także upodobania ;) Przypomniał mi się bowiem
czytany jakiś czas wcześniej artykuł, w którym autor ubolewał nad współcześnie
budowanymi domami, pozbawionymi kominków i ognia. Martyna Jakubowicz śpiewała,
że "w domach z betonu nie ma wolnej miłości", on z kolei twierdził,
że domy pozbawione prawdziwego ognia płonącego w kominkach są najzwyczajniej
smutne. To z kolei źle odbija się na jego mieszkańcach, bowiem nasza
przyjemność z wpatrywania się w ogień sięga czasów prehistorycznych, kiedy to
ludzie pierwotni gromadzili się koło wznieconych przez siebie ognisk - i to nie
tylko w celu funkcjonalnym, ale tak po prostu, dla przyjemności. Cóż, w takich
okolicznościach, nie mogłam odmówić mu racji - ponurą zimową porą faktycznie
niewiele jest przyjemniejszych rzeczy od leżenia w silnych ramionach
neandertalczyka i wpatrywania się w płonące polana ;)
Od
tych jakże przyjemnych scenek oderwał mnie głośny odgłos wystrzału, na co
zareagowałam odruchowym wzdrygnięciem i niekontrolowanym - acz szczęśliwie
krótkim! - wrzaskiem, który sprawnie wymieszał się z tymi innymi. Znaczyło to
jedynie tyle, że starzec właśnie zginął - 2019 rok odszedł do przeszłości, a
tłum zaczął z ekscytacją skandować 5... 4... 3... 2... 1..., by następnie
wybuchnąć unisono: Happy New Year!!! Uściskom i życzeniom towarzyszyły odgłosy
radości, którym nieśmiało akompaniowało zderzające się w toastach szkło kufli,
butelek i kieliszków.
Zabawa
nie ustała jednak z nadejściem północy - po prostu przeszła w kolejną fazę, tym
razem zaś noworoczną. Muzyka nadal sączyła się z głośników, jakby dla
przypomnienia, że noc jest jeszcze długa, wodzirej skutecznie zabawiał tłum, a
widownia ochoczo brała udział w zabawie w "pociąg jadący z daleka".
Przyglądałam się rozbawionym uczestnikom i już wtedy wiedziałam, że tej nocy
nie mogłabym być w lepszym miejscu. Na drugi dzień zaś tylko utwierdziłam się w
tym przekonaniu, stojąc na szczycie Valentii, łopocząc na wietrze niczym flaga
i patrząc na leżącą w oddali latarnię... Doszłam wtedy do jednego wniosku:
muszę częściej witać Nowy Rok w tak pięknych okolicznościach przyrody!
:)