Błyskawicznie przekonaliśmy się, że decyzja o wynajęciu samochodu była naszym drugim najlepszym wakacyjnym pomysłem. Co było pierwszym? Oczywiście wyjazd do ojczyzny Wilhelma Tella. Brak auta zapewne zaowocowałby tym, że większość urlopu na szwajcarskiej ziemi spędzilibyśmy kursując pociągami między dużymi miastami. Nie jest to opcja zła, bo Szwajcaria jest wspaniale zorganizowanym krajem i transport nie sprawia tu problemów. Środki miejskiej komunikacji być może byłyby optymalną opcją. Ale nie tym razem, nie w tych okolicznościach. Bo skoro już tutaj wylądowałam, a moja szwajcarska bajka zaczęła się realizować, to nadal chciałam być jej kreatorką. Od początku do samego końca.
Moje założenie było proste - to ja mam mieć do dyspozycji otaczającą mnie rzeczywistość, a nie ona mnie. Moje buntownicze ego ochoczo przyklasnęło tej idei – i tym oto sposobem nasz szelmowski duet sam decydował o swoim losie. Z euforyczną radością dziecka, które po raz pierwszy wymawia bardzo brzydkie, zakazane słowo, bezczelnie pokazywaliśmy digitus infamis wszystkim harmonogramom komunikacji miejskiej. Bo świadomość bycia panem własnego losu jest bezcenna. A tak właśnie się poczuliśmy, kiedy tuż po wylądowaniu dostaliśmy kluczyki do wynajętego samochodu.
Pani Samochodzik w postaci miniaturowej Toyoty Yaris 1.3 przypadła nam po szybkiej decyzji i dość ubogim wyborze. I chyba podstępnie wyczuła nasze nieco lekceważące podejście do jej gabarytów i możliwości technicznych, bo na początku prychała drwiąco, stroiła fochy i nie chciała z nami współpracować, przez co nie obyło się bez kilku wysoce stresujących sytuacji, po których zapewne pierwsze siwe włosy pojawią się u mnie dziesięć lat wcześniej niż ustawa przewiduje.
Postanowiliśmy jednak od razu wyjaśnić sprawę i powiedzieć jej wprost: słuchaj, wiem, że nie pałamy do siebie sympatią, ale chwilowo jesteśmy na siebie skazani. Jasne, że wolelibyśmy popier... popierniczać po drodze tym kapitalnym Oplem Insignią, który był alternatywną opcją, ale zdecydowanie się na tego demona prędkości byłoby w tym wypadku obrzydliwie nuworyszowskim postępowaniem, a my mamy pierdyliard lepszych pomysłów, jak wydać franki szwajcarskie, które mielibyśmy zapłacić za tę maszynę. Już nieco łagodniejszym i czulszym głosem dodaliśmy, że ze swojej strony zrobimy wszystko, aby ani jedna rysa nie pojawiła się na jej szaro-stalowej karoserii. Na znak wspomnianej troski pogłaskaliśmy ją czule i dodaliśmy: no już, już... Nie gniewaj się! Topór wojenny został zakopany, a rozejm skutecznie osiągnięty. Od tej pory Pani Toyota ładnie się spisywała, a za cichutkie, praktycznie niesłyszalne mruczenie na drodze dostała głośną pochwałę. Tak samo jak za IPAS-a, system ułatwiający parkowanie [nie tylko w teorii, ale przede wszystkim w praktyce].
Podróżowanie szwajcarską autostradą okazało się nie tylko przyjemną czynnością o wysoce estetycznych walorach, ale także niespodziewanie przyniosło nam nowe doświadczenie. Już wiemy, jak niefajnie jest być ciągle wyprzedzanym. W Irlandii kierowcy na ogół jeżdżą bardzo przepisowo, spokojnie i wolno. Czasami nawet za wolno. W ciągu kilku lat podróżowania i przejechaniu kilkudziesięciu tysięcy km, tylko dwa lub trzy razy natrafiliśmy na autostradzie na obiekt, który dosłownie przemknął koło nas, a my przez następne 10 minut pytaliśmy: Czy to był ptak? Czy to był samolot? Czy to był Superman? Jego prędkość musiała być naprawdę bliska 200 km. Piszę obiekt, bo jednak do końca nie jestem pewna, czy to był samochód. Gdyby nie to, że sunął po ziemi, można by pomyśleć, że to było F-16.
Praktycznie przez cały czas przemieszczania się po autostradach czułam się tak, jakbym brała udział w parodii Speed – niebezpieczna prędkość. Tylko w naszym przypadku sytuacja była nieco inna. W filmie, żeby uruchomić bombę trzeba było przekroczyć pewną prędkość i potem już nie schodzić poniżej 50 mil na godzinę. Chyba nigdy nie jeździliśmy tak grzecznie i przepisowo jak właśnie w Szwajcarii. Dziadkowie byliby z nas dumni.
Obydwoje usilnie pilnowaliśmy, by wskazówka prędkościomierza nie przekroczyła magicznej liczby 120 – zupełnie tak, jakby po osiągnięciu tej prędkości w aucie miała aktywować się bomba. Powód był bardziej przyziemny – jeszcze będąc w Irlandii naczytaliśmy się w sieci ostrzeżeń, by w ojczyźnie Wilhelma Tella nie zabawiać się w piratów drogowych, bo można napytać sobie biedy, a poza tym zabawa może się skończyć naprawdę boleśnie dla portfela.
W praktyce wyglądało to tak, że po autostradach sunęliśmy z ‘zawrotną’ prędkością 90-100 km/h. Bawiło mnie to, bo po pierwsze kojarzyło mi się ze wspomnianym Speedem, a po drugie... tego dnia mało co mnie nie bawiło. Odkąd postawiłam swe szanowne kończyny dolne na lotnisku w Genewie nagromadziła się we mnie niebezpieczna wręcz ilość endorfin, a ja najwyraźniej przechodziłam przez swoisty laugh trip. Dziwne, bo nic nie ćpałam. Nic świadomie. Może Połówek podstępnie dosypał lub dolał mi czegoś do picia w myśl zasady: pij więcej, będziesz łatwiejsza.
Podsumowując motoryzacyjny temat, napiszę, że wybór samochodu na nasz główny środek transportu, to był naprawdę doskonały pomysł. Kierowcy w Szwajcarii dali mi się poznać jako kulturalni i rozsądni użytkownicy dróg, którzy potrafią wykrzesać z siebie cierpliwość, jeśli zajdzie taka potrzeba, a oni przez przypadek staną się świadkami żenującej sytuacji obnażającej brak współpracy pomiędzy Panią Toyotą Z Fochem a jej kierowcą. Mają też stosunkowo duży respekt dla pieszych – nieproszeni sami zatrzymują się przed przejściem dla pieszych, nawet jeśli piechurka nieśmiało im sygnalizuje, że mogą jechać dalej, bo ona nie będzie mieć im tego za złe.