Jego słowa: „Przemoc nie jest oznaką siły lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą” wyryły mi się w pamięci na długo przed tym, zanim tak naprawdę zrozumiałam, kim był, i jaki jest ich sens. Wielokrotnie wpatrywałam się w nie jako dziecko w czasie kolejnych nabożeństw w mojej rodzinnej parafii. Niewiele wtedy o nim wiedziałam. Na lekcjach religii, pozostawiających wiele, wiele do życzenia, nie mówiło się o nim. Kiedy zrozumiałam, jak ważną postacią był, i jaką piękną postawę prezentował w swoim dość krótkim życiu, jego już dawno nie było pośród żywych. Bestialsko zabito go zanim się urodziłam. Jego słowa są jednak do dziś żywe.
O „Matce Świętego. Poruszającym świadectwie Marianny Popiełuszko”, książce Mileny Kindziuk, dziennikarki i publicystki, usłyszałam po raz pierwszy od mojej mamy. Jej słowa, w pozytywnym świetle malujące obraz matki bł. Ks. Popiełuszki, na tyle mnie zaintrygowały, że postanowiłam przy pierwszej nadarzającej się okazji przeczytać tę książkę. Oczywiście irlandzka biblioteka nie przyszła mi tu z pomocą, ale św. Mikołaj – już tak.
Zmarła dwa lata temu Marianna Popiełuszko miała coś, czego nie można kupić, a co niejedna osoba chciałaby mieć – charyzmę. I to chyba ją wyssał z mlekiem mały Alfons [ks. Popiełuszko zmienił to imię w późniejszym okresie życia]. Prosta, ale nie prostacka, kobiecina ze wsi, miała w sobie tyle dobra, miłości i mądrości, że mogłaby nimi obdzielić kilku ludzi. Żyjąc według prostej filozofii: „I radość, i cierpienie pochodzi od Boga” z ogromną pokorą przyjmowała kolejne ciosy od życia. A ono doświadczyło ją jak mało kogo.
Śmierć od dawna była jej towarzyszką życia. Podążała za nią niczym cień. Marianna przeżyła śmierć dwuletniej córki, zabójstwo przez Rosjan jej ukochanego młodszego brata Alfonsa [na cześć którego dała to imię ks. Popiełuszce], stratę obydwojga rodziców, młodej synowej [której dziećmi musiała się zaopiekować], osiemnastoletniego wnuka, swojego długoletniego męża, no i oczywiście syna Jerzego. Tego syna, którego jeszcze przed narodzeniem ofiarowała Bogu. Wielu na jej miejscu nie podniosłoby się po tych wszystkich nieszczęściach. Wielu na dobre przeklęłoby Boga i wypowiedziało mu wojnę. Wielu zamieniłoby się w zgorzkniałych, ponurych i smutnych. Ale nie ona, bo dla niej każde cierpienie miało sens. Głęboka wiara była jej opoką, nie pozwalającą upaść i pozostać przygniecioną przez ciężar życia.
Zaimponowała mi tą niewyczerpaną wiarą i pogodą ducha. To jest coś, co niesamowicie rzucało się w oczy nie tylko w czasie spotkań na żywo z Marianną, tym, którym było to dane, ale nawet w czasie czytania książki o niej. Była zwykłą-niezwykłą bohaterką, która wydała na świat księdza, który najpierw był człowiekiem, a dopiero później kapłanem. Człowiekiem głębokiej wiary, którego nie można było złamać ani groźbą ani torturami. Ten mocny charakter i silną wolna zdecydowanie odziedziczył po matce.
Ksiądz Popiełuszko był niepokornym kapłanem stawiającym opór politycznej indoktrynacji i za to przyszło mu zapłacić ogromną cenę. Już w wojsku był prześladowany przez swoich dowódców z powodu praktyk religijnych. Brutalnie „uczony pływania”, zmuszany do stania na mrozie gołymi stopami, pozbawiony przepustek, dręczony psychicznie i fizycznie. Gnojony.
Wojsko zrujnowało mu zdrowie i niemal pozbawiło życia. Mimo to nie użalał się, nie marudził i nie skarżył rodzinie. Marianna dowiedziała się o tych brutalnych praktykach znacznie później, od jego kolegów z wojska. Mimo usilnych prób dowódców wojsko nie zabiło w nim ani wiary, ani tej naturalnej dobroci i życzliwości, która sprawiała, że gromadził wokół siebie innych, zjednywał zarówno młodych jak i starych. Ludzie czuli w nim dobroć i lgnęli do niego niczym ćmy do światła, by w trudnych dla nich i dla ojczyzny czasach ogrzać się jego ciepłem i pokrzepić dobrym słowem. Był ich powiernikiem, przyjacielem i duchowym przewodnikiem. Dla władz PRL-u zaś drzazgą w oku, którą należało jak najszybciej usunąć, bo „nadużywał wolności sumienia i wyznania”. Jego dobroć miała zbyt duży zasięg „rażenia”. Postanowiono więc uciszyć go raz na zawsze. Wszystko to w nadziei, że jak uderzy się pasterza, to owce się rozproszą.
Książka nie traktuje o kontrowersjach. Nie ma w niej rozdziałów poświęconych procesowi toruńskiemu, długich rękach esbeków. Są w niej archiwalne zdjęcia z rodzinnych albumów, zeznania Marianny w procesie beatyfikacyjnym, a przede wszystkim dwie słodko-gorzkie historie niezwykłych ludzi: matki i syna. Dwójki Polaków, o których wypadałoby pamiętać.
To zdecydowanie była pouczająca i wzbogacająca lektura. Ale niestety też smutna. Mimo że przebija się z niej wiele optymizmu i nadziei na to, że zło można zwyciężyć dobrem, to jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że na dobre tkwimy w szambie, które sami sobie wyprodukowaliśmy. Pozostał mi po niej smutny wniosek: świata nie da się naprawić. Wystający gwóźdź zostanie wbity. Wcześniej lub później.