Powiadają,
że mądrość przychodzi z wiekiem, rzadziej jednak dodają, że tym wiekiem jest
najczęściej to od trumny. Albo, że czasami wiek po prostu przychodzi sam.
Ja
jestem tego podręcznikowym przykładem. Dlatego nie będę mieć Ci za złe, jeśli
czytając ten wpis, pomyślisz sobie: "taka stara, a taka głupia!".
Będzie nas dwoje.
Daleko
mi do kulinarnej fantazji Pana Kleksa, ale skłamałabym wierutnie, gdybym
powiedziała, że nie lubię eksperymentować w kuchni - jestem w końcu naczelną
orędowniczką hasła spice up your life.
Tak w kuchni jak i poza nią.
Dlatego
też, kiedy w lidlowej gazetce promocyjnej natrafiłam na przepis na wege burgery
autorstwa irlandzkiej blogerki kulinarnej, Caitríony Redmond, poświęciłam tej
stronie znacznie większą uwagę niż jakiejkolwiek innej.
Hmm,
krótka lista składników, co wprost uwielbiam, apetyczna fotka burgerów - grzechem
byłoby nie przetestować! Tym bardziej, że mam praktycznie wszystkie składniki.
Potrzebuję tylko dokupić pęczek szczypiorku, bułki, puszkę cieciorki i
czerwonej fasolki. Et voilà! Oczami
wyobraźni już widziałam aromatyczne i zdrowe burgery wjeżdżające na stół przy
akompaniamencie kiszek wygrywających marsza. I to bynajmniej nie tego pogrzebowego
Chopina, lecz powitalnego i skocznego w stylu Mendelsona.
Dokupienie
brakujących składników miało być zadaniem tak prostym do wykonania jak
odebranie lizaka przedszkolakowi. Tak się bowiem złożyło, że miałam dziś dzień
wolny od pracy, aby załatwić dentystę (gdyby tutaj przyszło Ci do głowy, że
jestem płatną morderczynią, to od razu chciałabym sprostować, że nie o takie
"załatwienie" mi chodzi) i kilka mniej istotnych spraw w centrum, a
tam właśnie znajduje się jeden z dwóch sklepów Dunnes Stores, do którego lubię
czasem wpaść.
Moje
miasto dalekie jest od bycia molochem, ale dotarcie do dentysty od miejsca
mojego zamieszkania to co najmniej godzina drogi, na którą nie miałam ani czasu
(bo znów przeholowałam z wylegiwaniem się w cieplutkim łóżku...), ani chęci
(choć poranek był przepiękny, mimo że mroźny). Jadę więc taksówką z mojej
ulubionej firmy i od razu uprzedzam przemiłego kierowcę, kibica Liverpoolu, z
którym świetnie mi się rozmawia, że najprawdopodobniej za jakąś godzinę znów
będę potrzebować podwózki.
Okazało
się, że potrzebowałam jej znacznie szybciej, niż myślałam, bo po niecałych
trzydziestu minutach już byłam wolna, drugie tyle jednak straciłam, czekając na
taksówkę, która miała przyjechać za 10 minut. Dyspozytor zapomniał bowiem
dodać, że to miały być irlandzkie minuty, czyli dowolna wielokrotność tych
dziesięciu wspomnianych. Straciłam też wiarę w to, że ktokolwiek po mnie
przyjedzie, więc zadzwoniłam raz jeszcze, by się delikatnie przypomnieć i
usłyszałam, że "już, już, za dwie minutki będzie kierowca". Ale i to
mnie jakoś nie przekonało, bowiem nie dalej niż parę dni temu zaśmiewałam się z
szefem z Colina, pewnego irlandzkiego specjalisty, do którego boss wydzwaniał
dwukrotnie, chcąc skorzystać z jego usług, i za każdym razem słyszał to samo
bezczelne kłamstwo: "że już, już, on już jedzie i jest za rogiem!".
Czy muszę dodawać, że - the feckin muppet, jak uroczo ochrzcił go
mój szef - do dziś nie wyjechał zza tego
winkla?
Tym
razem jednak dyspozytor nie minął się z prawdą, bo taksówkarz faktycznie po
chwili przyjechał, a jakby tego było mało, okazał się nim być nikt inny tylko
kibic Liverpoolu we własnej osobie, miałam więc podwójny powód do radości. I
tym razem poinformowałam go na odchodne, że jeszcze z nim nie skończyłam i że za
jakiś czas znów mogę potrzebować taxi, choć nie wiązałam wielkich nadziei na
to, że znów się spotkamy.
Po
wizycie w bibliotece i na poczcie przyszedł czas na ostatni punkt programu - wspomniany
Dunnes Stores, do którego wmaszerowałam pewnym krokiem, nie zawracając sobie
głowy ani wózkiem, ani nawet koszykiem, bo w końcu przyszłam tu tylko po dwie
puszki, bułki i szczypiorek.
Dziesięć
minut później z moich rąk zaczęły wypadać kolejne produkty. Te przewidziane jak
szczypiorek i bułki, jak również te nadprogramowe: sałata lodowa, dwa
opakowania tagliatelle, jedno boczku, opakowanie coleslawa, kilogramowy worek
marchewek i kolejny kilogram młodych ziemniaczków...
Nagle
oczywistym się dla mnie stało, że tyle rzeczy nie zmieściłby w swoich objęciach
nawet Pudzian, więc czas spojrzeć prawdzie w oczy: potrzebuję koszyka! Idę
zatem po niego, potem dorzucam do niego brakujące puszki i już mogę wracać do
domu - taki był mój genialny plan.
Pech
chciał, że puszki z roślinami strączkowymi znajdowały się tuż koło działu z
wypiekami. A tam z kolei dostrzegłam apetyczne, krąglutkie scones, które nagle zapragnęłam zjeść do kawy po powrocie do domu,
jako że nic jeszcze nie jadłam, w obawie, że nawet po umyciu zębów będę później
straszyć dentystę ukrytymi w nich resztkami.
Uległam
więc pokusie, dorzuciłam mój przysmak do koszyka razem z przepięknymi
czerwonymi tulipanami, bo nagle poczułam wiosnę w sercu, i poszłam do kasy
zapłacić, gdzie przy okazji z trudem upchałam moje zdobycze do jedynej torby na
zakupy, jaką miałam zabunkrowaną w torebce, resztę zaś upchnęłam w tej
ostatniej.
I
to był ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że jestem obładowana jak
wielbłąd, co oznacza, że mogę zapomnieć o powrotnym spacerze do domu, bo zanim
do niego dotrę, moje ręce będą już sięgać do ziemi niczym orangutanowi.
Zadzwoniłam
więc po taksówkę, licząc, że faktycznie przyjedzie za 10 minut i ustawiłam się
koło zajezdni tuż obok innej kobieciny, niewiele mniej obładowanej ode mnie.
Taksówka
podjechała szybciej niż myślałam, ale szósty zmysł mi podpowiadał, że nie jest
moją. I nie była, choć kierowca - z litości albo chęci zysku - chciał mnie
przygarnąć pod swój dach, grzecznie jednak odmówiłam, argumentując, że moja
pewnie już jest w drodze i po prostu na nią zaczekam. Poddał się zatem i z
pożegnalnym "good girl!" na ustach odjechał w siną dal.
Parę
minut później zaś nie mogłam powstrzymać śmiechu, kiedy pod sklep podjechał
kibic Liverpoolu, z daleka szczerząc się na mój widok, bo to już trzeci raz,
kiedy na siebie natrafiamy, czego nie omieszkałam oczywiście skomentować:
"heeey, are you following me or what?!". Tym razem jednak zapewniłam
go, że to już ostatni raz tego dnia, bo moja misja na mieście właśnie dobiegła
końca. Pożałowałam jednocześnie, że to koniec naszych "wycieczek", bo
był przesympatycznym rozmówcą - tym rodzajem człowieka, z którym masz świetny
kontakt już od pierwszych sekund spotkania. Z pewnością wiesz, jak to jest.
W
domu zaś rozpakowuję torbę z zakupami i wyciągam sitko z szafki, bo chcę
odcedzić cieciorkę i fasolkę, abym później w czasie robienia burgerów miała już
to za sobą. Mam tylko jeden problem. Nigdzie nie mogę ich znaleźć. Wywracam
zawartość torebki, ale na nic się to zdaje, bo nadal nie mam ani cieciorki, ani
fasoli.
Powiedz,
proszę, że Tobie też się zdarzają takie wpadki.
Powiadają,
że "gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". A ja Ci mówię, że czasami
wystarczy tylko jedna niekompetentna.