Korzystając
z okazji, że akurat przebywałam w centrum miasta, gdzie miałam do załatwienia
kilka spraw, postanowiłam nawiedzić mój miejscowy multipleks, mimo że po
seansie "Jokera" nic nie wskazywało na to, że niedługo ponownie tam
zawitam. W międzyczasie jednak na szeroki ekran weszli "Dżentelmeni"
Guya Ritchiego i kazali mi zweryfikować swoje postanowienia.
Niesamowicie
niemrawo zabierałam się za realizację tego pomysłu, i przysłowiowa sójka
wybierająca się za morze wydawać by się mogła mistrzynią organizacji w
porównaniu ze mną.
Szczęście
chyba jednak do końca mnie nie opuściło, bo wszystko wskazywało na to, że udało
mi się załapać na seans rzutem na taśmę. Kiedy bowiem na kilkanaście minut
przed projekcją tego filmu zajrzałam do kina, z konsternacją stwierdziłam, że
nie widzę na wyświetlaczu interesującego mnie tytułu, a widzieć powinnam, bo
dzień wcześniej robiłam rekonesans w sieci i w repertuarze jak byk widniał
tytuł "The Gentlemen".
Przyparłam
więc do muru chłopczyka za ladą, mówiąc że przyszłam tu dla
"Dżentelmenów", a tymczasem... ich nie ma. Z przepraszającym
uśmiechem rzucił hasło "mały ekran" i zawstydzony spuścił wzrok,
jakby właśnie wyznał dyrektorowi, że podglądał koleżanki w szatni przez
własnoręcznie wyżłobioną dziurę w ścianie.
"Mały
mi nie przeszkadza!" - zapewniłam z ulgą, zadowolona, że w ogóle coś z
mojego pomysłu wyszło, i poprosiłam o bilet na zaczynający się niedługo seans,
po czym lżejsza o 10€ udałam się w kierunku wyznaczonej sali, złorzecząc pod
nosem, kiedy dotarła do niego odurzająca mieszanka popcornu i czegoś równie
"aromatycznego".
Najgorsze
czekało jednak na mnie w samej sali kinowej.
"O
Jezu, jakie maleństwo!" - wyrwało mi się, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam
do sali dla krasnoludków, przerywając tym samym ucztę parce, która przez
najbliższe pół godziny z imponującą gorliwością pochłaniała kolejne wiktuały.
Sala
nie liczyła nawet trzydziestu siedzeń. Jej gabaryty szybko jednak odeszły na
drugi plan, bo atmosfera w niej panująca była tak gęsta, że w powietrzu z powodzeniem
można by było powiesić siekierę, a nawet kilof i ciesielski topór. To wszystko
sprawiło, że szybko zrobiłam się senna - było mi zdecydowanie za gorąco, a nie
miałam już z czego się rozebrać, by nie zahaczyć o wykroczenie przeciwko
obyczajności publicznej. Tak więc przez dobre kilkadziesiąt minut walczyłam ze
sobą, by nie zasnąć, w czym nie pomagała wolno rozkręcająca się akcja filmu.
A
o co właściwie chodzi w filmie? Tutaj pozwolę sobie przytoczyć trafny opis z
filmwebu:
"Londyński półświatek obiega plotka, że
Mickey Pearson (Matthew McConaughey), Amerykanin, który zbudował tu narkotykowe
imperium, chce się wycofać z rynku. Może nie służy mu klimat albo obawia się
brexitu. Grunt, że rodowici brytyjscy bandyci węszą okazję do przejęcia jego
biznesu. Sypią się oferty, groźby, pochlebstwa. Niektórzy próbują szantażu albo
przekupstwa. Pearson jednak najwyraźniej nie podjął jeszcze ostatecznej
decyzji. By mu w tym pomóc, niektórzy bardziej niecierpliwi sięgają po broń. A
pewien cwany i dowcipny dziennikarz (Hugh Grant) szykuje przekręt, który może
zmienić reguły gry. Pearson okazuje się jednak mistrzem gangsterskiej wolnej
amerykanki. Zaczyna się bardzo kosztowna wojna. Ale dżentelmeni przecież nie
rozmawiają o pieniądzach."
Jak
wskazuje tytuł filmu, pierwsze skrzypce odgrywają w nim panowie. Kobiety zaś są
tu niewiele znaczącym tłem. Choć Ritchie raczej nie zalicza się do politycznie poprawnej
brygady, to mimo wszystko nie dopatrywałabym się tutaj męskiego szowinizmu i
mizoginistycznej postawy.
Symboliczna
obecność kobiet mogłaby nawet całkowicie ujść uwadze widza, gdyby nie
charyzmatyczna i ponętna Rosalind, żona naszego barona narkotykowego. Swoimi
szpilami od Louboutina skutecznie przykuwa wzrok, a raz pozyskawszy uwagę,
dobitnie udowadnia, że kobieta może wyglądać bardziej pociągająco w garniturze
zakrywającym ją od stóp do głów niż w mocno roznegliżowanej wersji, która
niewiele pozostawia wyobraźni. Ale Rosalind to nie tylko ładna buźka i zgrabne
ciało, to przede wszystkim posiadaczka jaj w rozmiarze XXL, których nie
powstydziłby się sam King Kong.
Wstydzić
się nie ma czego także sam reżyser. Ci, którzy - tak jak ja - zapałali do
Ritchiego sympatią po jego wcześniejszych filmach akcji ("Snatch",
"Revolver", "RocknRolla"...), zobaczą w
"Dżentelmenach" młodszego brata tego pierwszego (choć złośliwi
powiedzieliby, że "odgrzewany kotlet") i wszystko to, co wchodzi w
znak firmowy Guya. Ritchie powraca bowiem tym filmem do swoich korzeni i robi
to, co wychodzi mu naprawdę dobrze, czyli bawi się dobrze mu znaną i oswojoną
konwencją.
Mamy
tutaj zatem cięte dialogi, nietuzinkową fabułę, trochę scen przemocy i
zaskakujące zwroty akcji. Jak to u Ritchiego. Jest też fajny i jajcarski humor,
choć może nie zawsze najwyższych lotów. To oczywiście wybitnie indywidualna
sprawa - mój głośny rechot kilkukrotnie wypełniał salę kinową, podczas gdy moi
"sąsiedzi" śmiali się zdecydowanie rzadziej. A w zasadzie to ona się
śmiała, on nie. Tak się jednak składa, że mnie - osobie niepoprawnej
politycznie, a będącej przy tym miłośniczką Guya Ritchiego, brytyjskiego
humoru, Davida Walliamsa, Matta Lucasa i takich produkcji jak "Father
Ted", "Little Britain" i
"The IT Crowd" - przypadł on do gustu.
Do
gustu również wyjątkowo przypadła mi męska obsada, mimo że jeszcze jakieś
dziesięć lat temu twierdziłabym, że Matthew McConaughey i Colin Farrell nie
nadają się do niczego innego poza durnymi komediami romantycznymi i obydwaj
stanowią ten sam typ lowelasa, którego nie lubię. Ten pierwszy
"kupił" mnie w genialnym "True Detective", a także w
"Dallas Buyers Club", ten drugi zaś w klimatycznym, nieco bajkowym i
oderwanym od rzeczywistości "Ondine", a także w "In
Bruges", no i oczywiście wyżej wspomnianym "True Detective". Z
biegiem czasu przestałam patrzeć na niego przez pryzmat skandalisty, bo odsuwając
wszystkie animozje na bok, prawda przedstawia się następująco: Farrell to nie
tylko niesforny Irlandczyk o rozbrajającym spojrzeniu uroczego szczeniaczka, to
nade wszystko aktor z solidnym warsztatem, co znów udowodnił swoją fikuśną i
dowcipną rolą trenera w "Dżentelmenach".
Jim
Sheridan, kolejny z moich ulubionych reżyserów, stwierdził kiedyś, że ludzie w
Irlandii podziwiają Daniela Day-Lewisa, szanują Liama Neesona, ale to właśnie
Colina wszyscy skrycie kochają, bo jest najbardziej ludzki i - tak jak oni -
potrafi koncertowo schrzanić różne rzeczy. A przy tym ma tonę talentu, uroku
osobistego i charyzmy. Z biegiem czasu zaczęłam rozumieć, co Sheridan miał na
myśli.
Choć
uwielbiam cockney - to jeden z
najseksowniejszych akcentów ever,
który w dodatku idealnie wpisuje się w gangsterski gatunek, bo automatycznie
sprawia, że każdy posługujący się nim cienki Bolek brzmi jak prawdziwy badass - i wdzięczna jestem Ritchiemu,
że na niego postawił, to jednak fajnie było też usłyszeć teksański akcent
Matthew i swojską "gwarę" Colina.
Hugh
Grant jest tu niemal nierozpoznawalny (pod względem wyglądu i maniery mówienia)
i jakże sympatycznie odmienny od całego naręcza swoich byłych ról. Very refreshing.
Bardzo
podobał mi się też Charlie Hunnam, który w "Królu Arturze" Ritchiego
spokojnie mógłby robić za wojowniczego Ragnara Lothbroka, a i tak nikt by nie
zauważył różnicy ;) Tutaj nie ma już w sobie aż tak wiele z ociekającego
testosteronem wikinga, ale swoją powściągliwą postawą i pokerową twarzą wzbudza
szacunek. I strach. To też wzbudza.
Czy
ten film zrewolucjonizuje Twoje życie? Nie. Czy sprawi, że się będziesz dobrze
bawić i śmiać na głos? Być może. Ale jeśli podzielasz moją sympatię do
twórczości Guya i podobały Ci się jego gangsterskie filmy, to i ten pewnie
przypadnie Ci do gustu.