Korzystając
z okazji, że akurat przebywałam w centrum miasta, gdzie miałam do załatwienia
kilka spraw, postanowiłam nawiedzić mój miejscowy multipleks, mimo że po
seansie "Jokera" nic nie wskazywało na to, że niedługo ponownie tam
zawitam. W międzyczasie jednak na szeroki ekran weszli "Dżentelmeni"
Guya Ritchiego i kazali mi zweryfikować swoje postanowienia.
Niesamowicie
niemrawo zabierałam się za realizację tego pomysłu, i przysłowiowa sójka
wybierająca się za morze wydawać by się mogła mistrzynią organizacji w
porównaniu ze mną.
Szczęście
chyba jednak do końca mnie nie opuściło, bo wszystko wskazywało na to, że udało
mi się załapać na seans rzutem na taśmę. Kiedy bowiem na kilkanaście minut
przed projekcją tego filmu zajrzałam do kina, z konsternacją stwierdziłam, że
nie widzę na wyświetlaczu interesującego mnie tytułu, a widzieć powinnam, bo
dzień wcześniej robiłam rekonesans w sieci i w repertuarze jak byk widniał
tytuł "The Gentlemen".
Przyparłam
więc do muru chłopczyka za ladą, mówiąc że przyszłam tu dla
"Dżentelmenów", a tymczasem... ich nie ma. Z przepraszającym
uśmiechem rzucił hasło "mały ekran" i zawstydzony spuścił wzrok,
jakby właśnie wyznał dyrektorowi, że podglądał koleżanki w szatni przez
własnoręcznie wyżłobioną dziurę w ścianie.
"Mały
mi nie przeszkadza!" - zapewniłam z ulgą, zadowolona, że w ogóle coś z
mojego pomysłu wyszło, i poprosiłam o bilet na zaczynający się niedługo seans,
po czym lżejsza o 10€ udałam się w kierunku wyznaczonej sali, złorzecząc pod
nosem, kiedy dotarła do niego odurzająca mieszanka popcornu i czegoś równie
"aromatycznego".
Najgorsze
czekało jednak na mnie w samej sali kinowej.
"O
Jezu, jakie maleństwo!" - wyrwało mi się, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam
do sali dla krasnoludków, przerywając tym samym ucztę parce, która przez
najbliższe pół godziny z imponującą gorliwością pochłaniała kolejne wiktuały.
Sala
nie liczyła nawet trzydziestu siedzeń. Jej gabaryty szybko jednak odeszły na
drugi plan, bo atmosfera w niej panująca była tak gęsta, że w powietrzu z powodzeniem
można by było powiesić siekierę, a nawet kilof i ciesielski topór. To wszystko
sprawiło, że szybko zrobiłam się senna - było mi zdecydowanie za gorąco, a nie
miałam już z czego się rozebrać, by nie zahaczyć o wykroczenie przeciwko
obyczajności publicznej. Tak więc przez dobre kilkadziesiąt minut walczyłam ze
sobą, by nie zasnąć, w czym nie pomagała wolno rozkręcająca się akcja filmu.
A
o co właściwie chodzi w filmie? Tutaj pozwolę sobie przytoczyć trafny opis z
filmwebu:
"Londyński półświatek obiega plotka, że
Mickey Pearson (Matthew McConaughey), Amerykanin, który zbudował tu narkotykowe
imperium, chce się wycofać z rynku. Może nie służy mu klimat albo obawia się
brexitu. Grunt, że rodowici brytyjscy bandyci węszą okazję do przejęcia jego
biznesu. Sypią się oferty, groźby, pochlebstwa. Niektórzy próbują szantażu albo
przekupstwa. Pearson jednak najwyraźniej nie podjął jeszcze ostatecznej
decyzji. By mu w tym pomóc, niektórzy bardziej niecierpliwi sięgają po broń. A
pewien cwany i dowcipny dziennikarz (Hugh Grant) szykuje przekręt, który może
zmienić reguły gry. Pearson okazuje się jednak mistrzem gangsterskiej wolnej
amerykanki. Zaczyna się bardzo kosztowna wojna. Ale dżentelmeni przecież nie
rozmawiają o pieniądzach."
Jak
wskazuje tytuł filmu, pierwsze skrzypce odgrywają w nim panowie. Kobiety zaś są
tu niewiele znaczącym tłem. Choć Ritchie raczej nie zalicza się do politycznie poprawnej
brygady, to mimo wszystko nie dopatrywałabym się tutaj męskiego szowinizmu i
mizoginistycznej postawy.
Symboliczna
obecność kobiet mogłaby nawet całkowicie ujść uwadze widza, gdyby nie
charyzmatyczna i ponętna Rosalind, żona naszego barona narkotykowego. Swoimi
szpilami od Louboutina skutecznie przykuwa wzrok, a raz pozyskawszy uwagę,
dobitnie udowadnia, że kobieta może wyglądać bardziej pociągająco w garniturze
zakrywającym ją od stóp do głów niż w mocno roznegliżowanej wersji, która
niewiele pozostawia wyobraźni. Ale Rosalind to nie tylko ładna buźka i zgrabne
ciało, to przede wszystkim posiadaczka jaj w rozmiarze XXL, których nie
powstydziłby się sam King Kong.
Wstydzić
się nie ma czego także sam reżyser. Ci, którzy - tak jak ja - zapałali do
Ritchiego sympatią po jego wcześniejszych filmach akcji ("Snatch",
"Revolver", "RocknRolla"...), zobaczą w
"Dżentelmenach" młodszego brata tego pierwszego (choć złośliwi
powiedzieliby, że "odgrzewany kotlet") i wszystko to, co wchodzi w
znak firmowy Guya. Ritchie powraca bowiem tym filmem do swoich korzeni i robi
to, co wychodzi mu naprawdę dobrze, czyli bawi się dobrze mu znaną i oswojoną
konwencją.
Mamy
tutaj zatem cięte dialogi, nietuzinkową fabułę, trochę scen przemocy i
zaskakujące zwroty akcji. Jak to u Ritchiego. Jest też fajny i jajcarski humor,
choć może nie zawsze najwyższych lotów. To oczywiście wybitnie indywidualna
sprawa - mój głośny rechot kilkukrotnie wypełniał salę kinową, podczas gdy moi
"sąsiedzi" śmiali się zdecydowanie rzadziej. A w zasadzie to ona się
śmiała, on nie. Tak się jednak składa, że mnie - osobie niepoprawnej
politycznie, a będącej przy tym miłośniczką Guya Ritchiego, brytyjskiego
humoru, Davida Walliamsa, Matta Lucasa i takich produkcji jak "Father
Ted", "Little Britain" i
"The IT Crowd" - przypadł on do gustu.
Do
gustu również wyjątkowo przypadła mi męska obsada, mimo że jeszcze jakieś
dziesięć lat temu twierdziłabym, że Matthew McConaughey i Colin Farrell nie
nadają się do niczego innego poza durnymi komediami romantycznymi i obydwaj
stanowią ten sam typ lowelasa, którego nie lubię. Ten pierwszy
"kupił" mnie w genialnym "True Detective", a także w
"Dallas Buyers Club", ten drugi zaś w klimatycznym, nieco bajkowym i
oderwanym od rzeczywistości "Ondine", a także w "In
Bruges", no i oczywiście wyżej wspomnianym "True Detective". Z
biegiem czasu przestałam patrzeć na niego przez pryzmat skandalisty, bo odsuwając
wszystkie animozje na bok, prawda przedstawia się następująco: Farrell to nie
tylko niesforny Irlandczyk o rozbrajającym spojrzeniu uroczego szczeniaczka, to
nade wszystko aktor z solidnym warsztatem, co znów udowodnił swoją fikuśną i
dowcipną rolą trenera w "Dżentelmenach".
Jim
Sheridan, kolejny z moich ulubionych reżyserów, stwierdził kiedyś, że ludzie w
Irlandii podziwiają Daniela Day-Lewisa, szanują Liama Neesona, ale to właśnie
Colina wszyscy skrycie kochają, bo jest najbardziej ludzki i - tak jak oni -
potrafi koncertowo schrzanić różne rzeczy. A przy tym ma tonę talentu, uroku
osobistego i charyzmy. Z biegiem czasu zaczęłam rozumieć, co Sheridan miał na
myśli.
Choć
uwielbiam cockney - to jeden z
najseksowniejszych akcentów ever,
który w dodatku idealnie wpisuje się w gangsterski gatunek, bo automatycznie
sprawia, że każdy posługujący się nim cienki Bolek brzmi jak prawdziwy badass - i wdzięczna jestem Ritchiemu,
że na niego postawił, to jednak fajnie było też usłyszeć teksański akcent
Matthew i swojską "gwarę" Colina.
Hugh
Grant jest tu niemal nierozpoznawalny (pod względem wyglądu i maniery mówienia)
i jakże sympatycznie odmienny od całego naręcza swoich byłych ról. Very refreshing.
Bardzo
podobał mi się też Charlie Hunnam, który w "Królu Arturze" Ritchiego
spokojnie mógłby robić za wojowniczego Ragnara Lothbroka, a i tak nikt by nie
zauważył różnicy ;) Tutaj nie ma już w sobie aż tak wiele z ociekającego
testosteronem wikinga, ale swoją powściągliwą postawą i pokerową twarzą wzbudza
szacunek. I strach. To też wzbudza.
Czy
ten film zrewolucjonizuje Twoje życie? Nie. Czy sprawi, że się będziesz dobrze
bawić i śmiać na głos? Być może. Ale jeśli podzielasz moją sympatię do
twórczości Guya i podobały Ci się jego gangsterskie filmy, to i ten pewnie
przypadnie Ci do gustu.
Swietny film, bawilam sie przednio :)
OdpowiedzUsuńJa również, choć w drugiej połowie znacznie lepiej niż w pierwszej, ale to pewnie też dlatego, że nie musiałam już walczyć z sennością spowodowaną zaduchem i gorącym powietrzem...
UsuńZ przyjemnością jeszcze kiedyś go obejrzę! Cieszę się, że Tobie również się podobał :)
Docieram w końcu w Twoje skromne progi. Filmu niestety nie widziałam. Ostatni film, na którym byłam w kinie to "Judy". Powiem Ci za to szczerze, że o ile uwielbiam pierwszego z wymienionych panów i obejrzałam cały pierwszy sezon Detektywa, o tyle drugi z nich wzbudza we mnie mieszane uczucia. Czuję pociąg do zimnych drani, jednak on dla mnie jest zbyt klejący się. Może i jakiś tam urok osobisty ma. Za to Pan Grant to dla mnie wieczny chłopiec i troszkę już takie przeterminowane ciasteczko z chińską wróżbą:D
OdpowiedzUsuńJa z kolei nie byłam na "Judy" (warto było?). Holy Moly, tam gra Renee Zellweger?! Wow, w takiej wersji jeszcze jej nie widziałam! Ostatnią produkcją, w której ją oglądałam, była "What/If" - nawet mi się podobała w roli tajemniczego i seksownego wampa :)
UsuńUwielbiasz Matthew? To tak jak ja! I to wcale nie przez jego występ w "Magic Mike'u" :) To jeden z moich ulubionych aktorów! Zaskoczyłaś mnie tym wyznaniem, nie sądziłam, że darzysz go sympatią. Pamiętałam z kolei, że podoba Ci się Bruce Willis ;) A przynajmniej kiedyś podobał, bo jak wiadomo, kobiety zmienne są :)
Colin nie jest w moim typie (choć podobał mi się jako długowłosy rybak Syracuse w "Ondine"), ale doceniam go jako aktora - widziałam wiele filmów z jego udziałem i w każdym naprawdę przyzwoicie się spisywał.
Zimni dranie są tylko pozornie atrakcyjni - nie wierzę, że chciałabyś mieć z takim dziecko!
Renee zawsze warto oglądać. Nie sądzisz?;)
UsuńLubię go. Nie lubiłam go w komediach romantycznych. Pierwszym filmem, w którym urósł w moich oczach był Dallas Buyers Club. Mi Bruce Willis?;) Chyba mnie z kimś pomyliłaś. Lubię Szklaną pułapkę, ale żeby aż tak?;) Wierna jestem Domhnallowi;) Uwielbiam Toma Hanksa i Colina Firth'a. Nie pogardzę również Redfordem i Eastwoodem. Jednak Ci dwaj poprzedni to są moi zacni ulubieńcy.
Colin pasuje do Holywood. Podobny styl ma Jude Law czy Deep. To takie troszkę zimne dranie, łamacze kobiecych serc.
Zimni dranie są dobrzy na chwilowe romanse. Na życiowy reset. Są jak dobry alkohol, z którym jak przesadzisz-zostaje Ci ból głowy i kilka wspomnień, których wolałabyś nie mieć.
Przychylam się do tego stwierdzenia, całkiem fajna jest i nie mam nic przeciwko niej :)
UsuńNie zgadzam się za to ze stwierdzeniem, że Cię z kimś pomyliłam. Ładnie to tak wypierać się swojej sympatii do Bruce'a? ;) Jestem niemal w 100% pewna, że to o nim z Tobą rozmawiałam, bo z nikim innym nie plotkuję o facetach i ich, ahem, członkach ciała ;) Myślę, że po prostu zmieniły Cię się upodobania (normalna rzecz, sama często tak mam - ba!, w ciągu jednego tygodnia ten sam jogurt potrafi mi smakować i nie smakować jednocześnie) :)
Powiedz mi w takim układzie, jak teraz zapatrujesz się na zapach "Be delicious" DKNY i "Code" Armaniego to powiem Ci dlaczego pytam :)
Hanks był bezbłędny w roli Forresta Gumpa, Deppa nigdy nie lubiłam, za Judem też jakoś specjalnie nie przepadam.
Jeśli chwilowy romans jest tym, co Cię interesuje, to tak. Nie sądzę jednak, żeby był z niego pożytek poza łóżkiem, to jest jednak trochę przedmiotowe podejście do tematu...
Kochana, a może to już amnezja?:P Syndrom starczy mnie dopadł?:D Czekaj, czeekaj, czy my plotkujemy o członkach (ciała)? Bardzo szybko przeszłaś od facetów do jogurtu, muszę Ci powiedzieć :D
UsuńBuhaa! Moja droga...Moim numerem jeden od pewnego czasu jest La vie Belle :D I nie powiem kto tu jest winny tego, że wydaję tak haniebne pieniądze na perfumy:P Numerem dwa Mon Paris YSL. Numerem trzy na bardzo wyjątkowe okazje Chanel Chance.
A Firth? Zupełnie go pominęłaś! No jak tak można? No jak?
Nie jestem osobą, która nadaje się do przelotnych romansów, zatem nie bardzo mogę się tu wypowiedzieć.
Pocieszę Cię - to nie amnezja, to nie alzheimer, to po prostu zakochanie :)
UsuńHaha, bardzo ładnie Cię proszę, nie umieszczaj facetów i jogurtu w tym samym zdaniu :)
A wiesz, że jeśli chodzi o La Vie Est Belle, to chyba jednak wolałam zapach balsamu na swojej skórze niż perfum? Zarówno jedno jak i drugie skończyło mi się kilka miesięcy temu, ale już uzupełniłam braki o dwa nowe zapachy i... myślę nad trzecim :) Ech, a tyle razy obiecywałam sobie, że już nie będę kupować tylu perfum...! Kurczę, i mojej Euphorii też mi trochę brakuje! Nie mogę przecież codziennie pachnieć Chanel ;) A widziałam niedawno korzystne promocje na nią ;)
Czekaj, czekaj, co Ty mi tu sugerujesz? Nie przypominam sobie, żebym zabrała Cię do drogerii, przyłożyła pistolet do skroni i kazała wyskakiwać z kasy ;)
Firtha pominęłam, bo w sumie jest mi obojętny :) Ani mnie drażni, ani też specjalnie za nim nie przepadam. Neutralny jest :) Za to Redforda bardzo lubię, a jego scenę tańca z Annie w "Zaklinaczu koni" mogę oglądać milion razy - i za każdym razem płonę rumieńcem jak pensjonarka. Jakie to zmysłowe!!!
Ja i zakochanie? Pff:P
UsuńCzemu? Nie jest to ciekawe połączenie?:P
Ja nadal uwielbiam ten zapach, co więcej mężczyźni za nim szaleją;)
Nie? To nie byłaś Ty;) Czekaj, czekaj. To chyba Cię z kimś pomyliłam:P
Ja go z kolei bardzo lubię. Redforda również, powiedziałabym, że Redford i Eastwood to takie klasyki.
Chciałabym zobaczyć Taito jak płoniesz rumieńcem jak pensjonarka;) Jak piszesz o zmysłowości to dla mnie bardzo zmysłowa jest Sade, uwielbiam jej By your side!
Nie, w ogóle! Przecież Ty całkowicie straciłaś dla niego głowę! Nie pamiętam już, kiedy ostatnio widziałam kogoś TAK zakochanego bez pamięci! Trochę Ci nawet tego zazdroszczę, bo to stan, który osobiście bardzo lubię. Mogę wtedy nie jeść, żyć powietrzem, a świat i tak wydaje się piękny :)
UsuńNiestety od dawna nikt nie komplementował moich perfum. LVEB też nie doczekało się żąanych pozytywnych komentarzy. Mam w ogóle ostatnio spory problem z perfumami, a raczej z moim nosem. Coś mu się odwidziało i niektóre z moich zapachów zaczynają mnie drażnić. Chyba potrzebuję czegoś nowego, lekkiego, typowo letniego, bo te cięższe i zimowe zapachy nie spisują się teraz najlepiej. Teraz najczęściej korzystam z Flowerbomb, ale Tobie pewnie nie przypadłby do gustu, bo to słodki ulepek ;)
W tym widoku nie ma nic uroczego, zwłaszcza dla mnie! To żadna przyjemność czerwienić się jak pomidor!
Piękna ta piosenka! Spodobała mi się od pierwszego przesłuchania. I masz rację - tak, to jest zmysłowe! Idealna na wieczór we dwoje ;)
Co Ty mówisz kobieto?!:D Ja i stracenie głowy?! W żadnym wypadku. To on stracił głowę dla mnie. Przez pierwsze dwa tygodnie naszej znajomości bałam się, że jego rodzina go umieści w jakimś zakładzie dla psychicznie chorych, tak byli zszokowani jego nagłą przemianą:D Rozczaruję Cię-ja mam nadal bardzo duże potrzeby żywieniowe:P
UsuńJa zaliczyłam niegdyś z nimi niezłą wpadkę. Byłam u kogoś w mieszkaniu, ten ktoś zaczął się do mnie przytulać i komplementować perfumy, zapytał o nazwę, a jak powiedziałam nazwę użył wulgarnego słowa na K. Okazuje się, że te same perfumy miała jego narzeczona i matka jego dziecka. Teraz nieszczęśnik nadal musi je wąchać, kiedy się nimi perfumuję do pracy...
K. też uwielbia te perfumy i już kilka razy jego siostra powiedziała jak pięknie pachnę.
Gdzieś mam w szufladzie biedronę od Jacobsa o ile nie oddałam Młodej;)
Nie wiem jak to jest. Ja się prawie nigdy nie czerwienię:P Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że jestem bezwstydna, co to to nie;)
Prawda? Uwielbiam!
Oj, mów, co chcesz, a i tak w to nie uwierzę :) Byłam zakochana i wiem, jak to jest - i wiem też, jak zachowuje się osoba zakochana po uszy. Właśnie tak jak Ty! :) Poza tym sama pisałaś, że szybko doszliście do wniosku, iż nie potraficie bez siebie żyć (liczba mnoga, nie pojedyncza!) Poza tym, gdybyś go nie kochała, nie przyjęłabyś oświadczyn i nie ekscytowałabyś się wizją o wspólnym życiu. Wiem, że wbrew pozorom jesteś silną i niezależną kobietą, ale nie musisz udawać tak twardej i niedostępnej. Dobrze jest kochać i być kochaną.
UsuńWiem! Wiem, o kim mowa! O tym absztyfikancie, który chciał, ale się bał, i w ogóle sam nie wiedział, czego chce ;) Jego dziewczyna używała tych samych perfum, a mimo tego ich nie rozpoznał? To tylko potwierdza tezę, że ten sam zapach potrafi różnie pachnieć i się rozwijać w zależności od tego, kto go nosi.
Zdaje się, że nigdy nie miałam żadnych perfum od Jacobsa.
Wierz mi, zazdroszczę Ci tej umiejętności! Ja się rumienię w przeróżnych sytuacjach - co nie jest fajne, bo zdradza moje emocje. A te jednak wolałabym trzymać tylko dla siebie.
Dziękuję za nią :)
Nawet nie wiesz jak trudno mi było to zaakceptować, że kiedy mam czas dla siebie to jakoś mi tak dziwnie bez niego. To jest jedna z tych rzeczy, których nigdy bym się po sobie nie spodziewała. Serio. Zakochanie kojarzy mi się ze stanem chwilowym, nigdy nie byłam tak typowo, zabójczo zakochana, co nie oznacza, że nie robiłam szalonych rzeczy. Tutaj raczej od początku wiedziałam, że to będzie mój mąż. Wiele osób mi w życiu mówiło, że to się wie od razu i nie chciałam wierzyć. Teraz już wierzę;) Jak niewierny Tomasz..
UsuńI którego odesłałam do samego diabła, a teraz z nim pracuję;) Taka ze mnie matka Teresa;)
Ja w sumie zaczęłam od Jacobsa przywiezionego z Irlandii.
Proszę. Polecam się;)
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńWstyd się przyznać ale nie dosyć że Jokera nadal nie widziałam to nawet nie znam tych filmów które wymieniłaś z Matthew McConaughey i Colinem Farrellem. Ale, że chwilowo jestem chora pomyślałam, że zerknę. Znalazłam Detektywa obejrzałam 2 odcinki, wciągnęłam się i .... okazało się, że nigdzie w sieci nie ma kolejnych odcinków. Znalazłam tylko siódmy i dupa. Reszta płatne albo w TV. A tak się dobrze zapowiadało ....
Ależ tu nie ma czego się wstydzić :) Ja też nie oglądam wszystkich filmów, nawet jeśli są niesamowicie popularne i "wypada" je znać. Powiedziałabym nawet, że od dłuższego czasu rzadko oglądam filmy, a jeśli już, to wybieram tylko te moich ulubionych reżyserów, w których występują moi ulubieni aktorzy, bądź których tematyka/gatunek mnie interesuje. Ani nie mam czasu, ani ochoty oglądać wszystkiego jak leci... Tutaj akurat, wydaje mi się, wybiórczość jest wskazana.
UsuńSzybkiego powrotu do zdrowia życzę! I szkoda, że tak się potoczyła sprawa z "Detektywem"... Naprawdę dobry serial!
Sokole Oko
UsuńJuż chyba się uporałam z grypą. Nadrobiłam 2 książki i nawet zawzięłam się i znalazłam te odcinki Detektywa ale na razie z II sezonu. Właśnie go kończę ;) potem doszukam jedynkę :)
A propos książek, to do mnie właśnie jedzie z biblioteki "Victim without a face" Ahnhema, którego zachwalałaś. Ciekawa jestem, czy mnie również przypadnie do gustu!
UsuńCo się zaś tyczy serialu, to ja... dopiero teraz zorientowałam się, że jest trzeci sezon "True Detective"! Pierwszy zdecydowanie najlepszy, świetny Matt jako Rust Cohle! Muszę sprawdzić, czy mają go na Netfliksie.
A tak na marginesie, to cieszę się, że kolejny z polecanych przeze mnie seriali przypadł Ci do gustu :)
Sokole Oko
UsuńOooo to jestem ciekawa jak Ci sie spodoba :) dosyć krwawy jest ;0
Trzeciego serialu na darmowych portalach nie wygrzebałam ale przed chwilą skończyłam dwójkę i faktycznie jakoś mnie tak nie wciągnęła jak te 2 odcinki tajemniczej jedynki. Ale doobejrzę jedynkę bo już wyszperałam. Ale się człowiek musi namęczyć, żeby coś w necie znaleźć. Jakoś ten Colin mnie nie rusza totalnie. Ja za nim nie przepadam w żadnej roli. Nie żeby źle grał ale dla mnie on jest tak (sorry) brzydki, że mi nie pasuje ani na amanta ani na zbira. W tym serialu ciągle otłuszczony włos i niedogolony ... beeeeee co ta nasza Bachleda w nim widziała to nie wiem może jajcarz.
To nie powinien być dla mnie problem, biorąc pod uwagę, że mam właśnie za sobą lekturę książki poświęconej entomologii sądowej, a to dziedzina, której "nie lubię"(eufemizm...), więc już chyba nic gorszego nie może mi się przytrafić ;) Zresztą, nie wiem, czy pamiętasz, ale mnie zupełnie nie ruszały praktyki opisywane przez Mroza w "Behawioryście" i tym podobnych, Ciebie - tak :)
UsuńColina przepraszaj, nie mnie, bo mnie nie przeszkadza, że uważasz go za brzydkiego ;) Mnie od niego jednak bardziej odrzuca styl bycia i te wszystkie skandale z nim związane. A że "otłuszczony i niedogolony"? Co zrobisz, taka rola :) Poza tym, nie każdy facet musi być ogolony na gładko, skoro już schodzimy na takie tematy. Ja akurat lubię kilkudniowy zarost :) A Bachledę trochę rozumiem, bo jako rybak prezentował się świetnie i chyba sama bym się w nim zakochała ;) Bo jak można się nie zakochać, przebywając w takich pięknych okolicznościach irlandzkiej przyrody i w rybaku, który wyłowił Cię z oceanu? ;) No i jak słusznie zauważyłaś - charakter i osobowość, to ma ogromne znaczenie! My oceniamy go bardzo powierzchownie.
Sokole Oko
UsuńJa się czasem zastanawiam czemu jedne kryminały bardziej mnie ciągną inne trochę odrzucają i jednak okazuje się, że nie każdy rodzaj mordu jestem w stanie spokojnie przeczytać. Jednak czasem coś mnie rusza bardziej.
Ja właśnie takich niedogolonych lubię ale jakoś nie w wykonaniu Colina. Mnie on nie rusza nawet jako ten rybak (obejrzałam zwiastun zanim się za to wezmę a wezmę) jednak nie. Nie mój typ widocznie. A włosy tu niby rola taka ale on jakoś ogólnie te włosy ma jakieś takie ... nieeeee wolę inne klimaty.
Haha, no ewidentnie nie jest w Twoim guście i nic już tego nie zmieni :)
UsuńNie przypominam sobie teraz, by jakiś kryminał mną "wstrząsnął". Najbardziej poruszają mnie historie z życia wzięte, fikcja literacka - mniej.
Sokole Oko
UsuńJak czytam kryminały pisane przez policyjnych kryminologów to się zastanawiam czy to na pewno jest fikcja. Zresztą oni się sporo naoglądają w pracy więc czasem to z życia wzięte tylko ubarwione :)
Sokole Oko
UsuńMelduje że obejrzałam 2 sezony Detektywa i właśnie wyszperałam 3 sezon ale jednak 1 najlepszy. Obejrzałam Dallas Buyers Club (mega !) i Ondine ale tu akurat nuda. Jakoś nie mój klimat wynudziłam się trochę. Chyba takich bajek nie lubię jednak.
Jakieś ziarenko prawdy pewnie jest.
UsuńPełna zgoda - pierwszy sezon jest zdecydowanie najlepszy, choć drugi też trzyma poziom. Trzeciego nadal nie widziałam.
Jak miło, że "Dallas Buyers Club" zrobił na Tobie dobre wrażenie :) Byłam na nim w kinie. A co do "Ondine", to wiem, że to żadne dzieło kinematografii, ale lubię ten film za klimat, piękne irlandzkie pejzaże i głównych bohaterów. Co jakiś czas nawet do niego wracam :)